"Budzę się świtkiem, płacę za hotel (z własnej kasy), jem śniadanie (na własny rachunek) - potem przyjeżdża po mnie czarna limuzyna (z opóźnieniem o kwadrans; druga taka przyjeżdża po CEPkę z sąsiedniego hotelu - Unii nie stać na program optymalizujący dyspeczerkę...) i przywożą nas (na koszt UE) pod budynek Unio-Parlamentu w Strasburgu. Na salę Ważnych Obrad wchodzę spóźniony dwie minuty - zastanawiając się, czy posiedzenie skończy się dostatecznie szybko, bo muszę wyjeżdżać: mam ważne narady w Warszawie" - relacjonuje Korwin-Mikke. "P. Marcin Schultz, ober-CEP, otwiera obrady o 10.03. Oznajmia 751 CEPom, że w kwestii spraw widniejących w punktach porządku dziennego nie wpłynęły żadne wnioski, więc uważa je za przyjęte przez aklamację. O godzinie 10.06 zamyka posiedzenie, przy ogólnym zrozumieniu - bo nie tylko CEPy, ale i wszyscy urzędnicy, którzy przecież są na ogół z Brukseli, mają już spakowane walizki. Teraz najważniejsza rzecz: podpis na liście obecności (€306 diety) i autobus odwozi mnie (na koszt UE) 150 km (!!) na lotnisko we Frankfurcie, skąd (na koszt UE) polecę business-klasą do domu" - donosi europoseł Janusz. "Zdumiewająca rzecz: nawet CEPy z Lewicy, sprzeciwiające się (rzekomo narzucanej przez Unię wszystkim podległym jej krajom) polityce oszczędności - w tym samym nieraz zdaniu domagają się likwidacji tej drugiej siedziby Unio-Parlamentu; i nie widzą w tym sprzeczności!!!! À propos moich słów o burdelu... Niech bywalcy mnie uświadomią: czy panienki zarabiają tam €102 za minutę?" - pyta Korwin-Mikke. I na tym kończy swą opowieść. Cóż. Zadumaliśmy się i zabrakło nam słów na puentę... Chyba chcemy do Europarlamentu. A wy?