Zamiast tego próbowali wydostawać się na własną rękę narażając się na upokarzające sytuacje. Jak poseł Pękalski z Ruchu Palikota, który próbował przedrzeć się przez kordon związkowców siłą (co mu się nie udało), czy poseł Niesiołowski (PO), który próbował przemknąć się podwórzami okolicznych kamienic i którego nie chciał wypuścić stróż. Ale policji nie wezwał nikt. Nikt nie chciał zrezygnować z roli ofiary i wejść w buty "prześladowcy". Związkowcy również bali się policji. Do tego stopnia, że gdy tylko dowiedzieli się, że stróże prawa zamierzają interweniować (cokolwiek ospale, bo każdy obywatel ma obowiązek interweniować gdy widzi, że łamane jest prawo, a co dopiero stróż prawa. A związkowcy, pozbawiając posłów wolności osobistej, prawo łamali ewidentnie) z miejsca zrezygnowali z dalszej blokady. Podczas samej blokady też byli dla policjantów przemiluteńcy i nawet przynieśli im, cokolwiek stereotypowo, "pączki zamiast kamieni". Oni również chcieli zachować image ofiary, tyle, że rządów Tuska. I bardzo chcieli mieć po swojej stronie policjantów, bo w końcu dziś Sejm przegłosował zmiany w emeryturach mundurowych. W samym Sejmie też roiło się od ofiar. Premier był ofiarą ataków ze strony prawicy i złego, złego świata, który rzuca mu kłody pod nogi mimo najszczerszych chęci. Kaczyński był ofiarą niezydentyfikowanego okrzyku. Poseł SLD Marek Bałt był ofiarą oskarżenia, że to on wydał rzeczony okrzyk. Palikot był ofiarą Kaczyńskiego, który wyprowadzony okrzykiem z równowagi zaczął - z pozycji wspomnianej ofiary - opowiadać o Hitlerze, i podobno za pomocą mowy ciała zasugerował, że chodziło mu o Palikota. Gdzie się nie obejrzymy, tam ofiary. Potworne ofiary.