Przed nami zamykały się drzwi i okna. Wykorzystaliśmy windę towarową. Na drodze stawali ochroniarze. Przeczekaliśmy, aż po staremu udali się wzmóc efekt cieplarniany (jakby do nich w ogóle nie dotarło "hałderju!"). Gdy już dostaliśmy się do środka, zablokowała nas niemiła obsługa (jakie to symptomatyczne), w szyku nieomal testudo otaczająca kobietę ostrożnie niosąca herbatę w szklance typu stakan i na podstawce do takich szklanek. Za drzwi obite skajem (z jednej i drugiej strony) przedrzeć nam się już nie udało. Zresztą kobieta ze szklanką bardzo szybko wyszła z pomieszczenia odgrodzonegeo drzwiami obitymi skajem z jednej i drugiej strony. Przez uchyloną połać dosłyszeliśmy tylko strzępy jadowitych komentarzy: "to nie jest pani Basia", "to nie jest herbata" i "otruć mnie chcą". Korzystając z nieobecności ochroniarzy, nawiązaliśmy kontakt z ekipą tv. Zastanowiły nas trzy kamery VHS i magnetowid marki Funai. - Ruscy, Mosad czy ci od Trumpa z tefałenu zęby se połamią i ani dychną. To nie jakieś wafelki. Nawet, jak fałhaesiaka jakoś przechwycą, to co z tym zrobią? Od Wietnamców ze Stadionu X-lecia jeszcze w 2007 Mariusz kazał wykupić wszystkie analogi - przechwalał się pomocnik asystenta drugiego reżysera. - A was kto tu przysłał? - spojrzał na nas podejrzliwie. Kiedy rozglądał się za ochroną, daliśmy nura w kotarę z pluszu w odcieniu kiedyś palisandrowym (obecnie na przełomie owsianego latte i vegaba). Nie za dużo udało się nagrać. Wyraźnie w zasadzie dobiegły nas tylko słowa: "drodzy rodacy" i "kończy się rok". Wyglądało to na początek czegoś monumentalnego. Wtedy naszą kryjówkę nakrył kot. Skoczył za myszą i smyrnął nam między nogami. Statyw walnął o podłogę. Dopadli nas ochroniarze odymieni i pobudzeni ostatnimi mentolami (w końcówce nagrania całkiem wyraźnie widać całą akcję, chociaż trzeba się wczuć w sytuację). W cieciówie przetrzymali nas trzy godziny. Przetrząsnęli wszystko i w kółko pytali, czy to Marian nas przysłał (jaki Marian?). Kiedy się upewnili, że nie mamy żadnych VHS-ów, puścili nas wolno. Musieliśmy wychodzić przez kotłownię, pomiędzy zwałami węgla wysokokoksującego. Pojedynczo. I nie czytać napisów.