Marian Banaś nie potrafiłby pewnie porwać tłumów, ale wtedy - pod koniec sierpnia, gdy występował w Senacie - politycy słuchali go z uwagą. Być może nawet najbardziej ówczesny marszałek Stanisław Karczewski. To były czasy, kiedy szef NIK naprawdę był kryształowy. Znaczy - tak twierdził. Nawet gdy zaczynał z wysokiego C, to potem było jeszcze mocniej, jak u Hitchcocka. "Krótko mówiąc, prawda, dobro i piękno" - właśnie w taki sposób nie zostawiał żadnych wątpliwości, co było, jest i będzie mu drogie. Nie dało się wyczuć najmniejszego zawahania. A gdy jeszcze dorzucał do tego Pana Boga i prawdę, nie dając pola do jakiejkolwiek interpretacji ("Uznaję, że to powinno cechować każdego człowieka, szczególnie Polaka. Dobro jako służba. I piękno, które nas powinno zachwycać, a nie odrażać, jak to nieraz bywa"), senatorowie mogli mieć wrażenie, że przemawia do nich polityczny ideał. Bo jak inaczej traktować zapowiedź, że tę zaszczytną funkcję prezes będzie "pełnił z największą godnością, zaangażowaniem, bezstronnością". Chwilę później wszystko się zawaliło. Banaś zamilkł, hotel na godziny też zamknął się sam, zaś służby wykrywają co rusz nowe nieprawidłowości. Media informują, że nowym narzędziem presji na "pancernego Mariana" miałby być szantaż synem. Nad szefem NIK zbierają się coraz bardziej czarne chmury. A może w tamtych słowach Banasia do senatorów był jednak ukryty głębszy sens, który dopiero dzisiaj jest bardziej widoczny? Szef NIK jasno wyraził w końcu hierarchię, komu należy służyć w pierwszej kolejności. "Najpierw rodzinie", a dopiero potem "narodowi i państwu". Od początku wiedział, co mówi.