To było tak: Pojawiła się plotka, że Jacek Saryusz-Wolski został kandydatem polskiego rządu na stanowisko szefa Rady Europejskiej, które to stanowisko obecnie piastuje Donald Tusk. Gdyby kandydatem został, dajmy na to, Ryszard Czarnecki, nie wzbudziłoby to aż takiej sensacji, ale Saryusz-Wolski to przecież europoseł PO. Dziennikarze rzucili się więc na tę plotkę niczym Piotrowicz na Trybunał, a Saryusz-Wolski zapadł się pod ziemię i nic. Zero komentarza. Żadnego dementi. Zaczęło się pospieszne wertowanie archiwalnych wypowiedzi europosła i wyszło na to, że życzliwość Saryusza dla "dobrej zmiany" trwa nie od wczoraj, a od kilku tygodni. I ruszyła lawina spekulacji. Czy gra się toczy o szefa RE czy w istocie o tekę szefa polskiej dyplomacji... Spekulacje postanowił przeciąć Ryszard Czarnecki (któż by inny!) i wyjawił w RMF, że Saryusz w rzeczy samej jest kandydatem rządu na szefa RE. W końcu dziennikarzom udało się dopaść Saryusza w windzie europarlamentu. Do wysuniętych w jego stronę mikrofonów rzucił: "No comment". Dziennikarzy to nie zraziło, wsiedli razem z najbardziej poszukiwanym człowiekiem świata do rzeczonej windy, i zarzucili go całą serią pytań, które Saryusz cierpliwie zbywał dyplomatycznym uśmiechem.