- Kiedy zdawałam na prawo jazdy zostałam skierowana do lekarza. Okazało się, że mam fatalne wyniki badań lekarskich - opowiada Dorota Hanka z Wrocławia. Złe wyniki spowodowała wrodzona wada serca, którą można było usunąć operacyjnie. W 1983 roku zabieg ten przeprowadzili kardiochirurdzy z wrocławskich klinik. Krótko po operacji kobieta zaczęła się źle czuć. Zachorowała na zapalenie płuc i miała wiele uciążliwych dolegliwości np. silne bicie tętna połączone z ogólnym osłabieniem. Lekarze tłumaczyli, że są to naturalne objawy pooperacyjne i nie ma się czym martwić. Nikt ze specjalistów, z którymi pani Dorota się konsultowała, nie wspomniał, że zaszyto jej w sercu dwie igły wielkości półtora centymetra każda. Sprawa wyszła na jaw w 1996 roku, kiedy wrocławianka poszła do lekarza zrobić prześwietlenie, aby podbić książeczkę zdrowia. - Chyba coś pani zostawili w sercu - stwierdził lekarz przyglądając się badawczo zdjęciom RTG. - Zdziwiłam się, bo choć wykonywałam wcześniej podobne badania, lekarze nie widzieli igieł na kliszach. Może nie chcieli ich widzieć - tłumaczy wrocławianka. - Prawdziwe piekło zaczęło się, kiedy zaczęłam dochodzić swoich praw. "Ciesz się, że to tylko igła, a nie nożyczki" - nakrzyczała na mnie jedna z lekarek. Zrobiono mi cewnikowanie, które ostatecznie potwierdziło, że w osierdziu mam dwie igły pozostawione po operacji - mówi poszkodowana pacjentka. Pani Dorota pozwała do sądu szpital domagając się odszkodowania. Po zapoznaniu się z wynikami badań i opiniami biegłych sąd przyznał jej 80 tys. złotych. - Pieniądze szybko jednak rozeszły się na opłacenie adwokata, rehabilitację, leki i sanatoryjne wyjazdy. Wkrótce odebrano mi rentę i straciłam pracę - wylicza kobieta. Jej zdaniem najgorsza w całej tej historii jest bezduszność lekarzy i wymiaru sprawiedliwości. Przykładowo: sąd jako biegłych powołał lekarzy, którzy ją operowali. Nikt ze specjalistów nie wytłumaczył jej, jak żyć z igłami w sercu. Jakie leki stosować, aby nie doszło do powikłań? - Mam tachykardię i nie mogę korzystać z rezonansu magnetycznego. Jestem w sporze z ZUS-em, który twierdzi, że jestem zdrowa. Lekarze z przychodni medycyny pracy orzekli, że nie mogę normalnie pracować. Więc za co mam żyć? - pyta rozgoryczona poszkodowana. ZUS szuka oszczędności Zdaniem Witolda Szmigielskiego ze Stowarzyszenia Pacjentów "Primim Non Nocere", problemy z ZUS-em ma prawie 30 procent byłych pacjentów. - ZUS jest bankrutem i szuka oszczędności. W takich wypadkach najprościej jest zabrać komuś rentę - tłumaczy Szmigielski. Lech Wiśniewski, prezes Stowarzyszenia Pomocy Ofiarom Przestępstw im. Ireny Rajkowskiej, uważa, że skala problemu jest olbrzymia. - ZUS uważa, że były pacjent jest zdrowy. Natomiast lekarz medycyny pracy twierdzi, że pacjent jest chory. Znamy ten problem - tłumaczy Wiśniewski. Wiśniewski zapowiada, iż skieruje tę sprawę do Trybunału Konstytucyjnego. Jacek Bomersbach