- No dobrze, witamy się bez podawania ręki, a tym bardziej bez uścisków... - (śmiech) Zgoda, przywykłam. Ale naprawdę nie ma się czego obawiać. - Dobrze się czujesz? - Znakomicie. Najmniejszego śladu symptomów. - Czyli gorączki, kaszlu, osłabienia, kataru...znamy to już na pamięć. Ty pewnie też. - Rzeczywiście, we wszystkich meksykańskich mediach powtarzano to jak mantrę, co 5, 10 minut. Objawy i zalecenia, jak się zachowywać. - Czyli? - Po pierwsze, zakładać maski przy każdym wyjściu na ulicę. Po drugie, jak najczęściej myć ręce. Potem doszły zalecenia pozostawania w domu, jeśli to tylko możliwe, unikania zbiorowisk ludzkich, dbania o porządek...było tego dużo. - To zrozumiałe, przecież byliście w samym epicentrum choroby. Jak w ogóle znalazłaś się w stolicy Meksyku? - Początkowo, od maja zeszłego roku, mieszkałam w Puebli, czwartym co do wielkości mieście, położonym w centralnej części kraju. Prowadziłam tam badania nad przyczynami wzrostu przemocy zorganizowanej na granicy Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Po jakimś czasie nawiązałam współpracę z jednostką badawczą w mieście Meksyk i ostatnie siedem miesięcy spędziłam właśnie tam. - Teraz wróciłaś, bo przestraszyłaś się grypy? - Ależ skąd! Bilet kupiłam dużo wcześniej. To czysty przypadek, że termin mojego powrotu zbiegł się z wybuchem epidemii. - Do Polski dotarłaś w ubiegłą środę. To znaczy, że prawie tydzień żyłaś w warunkach...delikatnie mówiąc, ekstremalnych. Pamiętasz, jak to się wszystko zaczęło? - Pierwsze informacje dotarły do opinii publicznej w czwartek, 23 kwietnia. O godz. 23 w mediach podano komunikat władz, że w związku z zagrożeniem epidemią nowej, nieznanej odmiany grypy, następnego dnia odwołane będą zajęcia we wszystkich ośrodkach edukacji, od przedszkoli do uniwersytetów. Trudno jest jednak określić z całą pewnością, od czego zaczęła się cała "medialna" akcja towarzysząca epidemii. Moja znajoma, miejscowa reporterka twierdzi, że pierwsze informacje na ten temat były wynikiem śledztwa prowadzonego przez dziennikarzy gazety "La Reforma". Było to dosyć szokujące. Podobno dziennikarze sami wpadli na trop kilku dziwnych, regularnych przypadków śmierci na skutek powikłań związanych z grypą. Trudno to teraz ocenić, bo już chwilę później pojawiły się komunikaty Światowej Organizacji Zdrowia i rządu. Domyślam się, że władze już od dawna prowadziły w tym zakresie swoje badania, ale nie podawały jeszcze informacji, nie chcąc wzbudzać paniki. W przypadku tak ogromnej masy ludzi jest to wielka odpowiedzialność. Trudno przewidzieć, jak społeczeństwo się zachowa.. - Ale zachowało się zaskakująco rozsądnie... - To prawda. Byłam zdziwiona, bo stolica kraju, w której było główne ognisko choroby, to przecież megamiasto, w którym mieszają się przeróżne warstwy społeczne, różne sposoby i poziomy życia. To miasto żywiołowe i pełne sprzeczności. Tymczasem większość mieszkańców była bardzo zdyscyplinowana. Wychodząc na ulice zakładali maski. Jeśli nie musieli wychodzić z domu i mogli pracować za pomocą internetu - tak właśnie robili. Odwołano wszystkie koncerty, imprezy, nawet msze. Zamknięto kina, teatry, większość restauracji. Te, które pozostały otwarte, wprowadzały rozmaite zabezpieczenia. Starbucks na przykład sprzedawał swoje produkty wyłącznie na wynos, a do środka wpuszczano tylko po dwóch klientów. Meksyk zamienił się w miasto - widmo. Robiło to szokujące wrażenie. - Jak się żyje w takich warunkach? - Staraliśmy się żyć normalnie. Oczywiście przy wychodzeniu z domu zawsze pamiętałam o masce. Na ulicach rozdawali je żołnierze, bo po dwóch dniach nie było ich już w żadnej aptece. Maski były nasączone specjalnym płynem i zalecano zmieniać je co kilka godzin. Bywałam na uczelni, bo chociaż w moim instytucie odwołano zajęcia, to można było spotykać się z promotorami i korzystać z biblioteki. Oczywiście tylko w maskach i tylko przez chwilę. Moi znajomi zrezygnowali z wychodzenia na imprezy, nawet te organizowane w domach. Odwoływano wieczory panieńskie i kawalerskie. Ale jeździliśmy czasem na wycieczki, spotykaliśmy się z najbliższymi przyjaciółmi. Podobnie jak większość ludzi, nie ulegaliśmy panice. Stosowaliśmy się do zaleceń władz i żyliśmy dalej. - Mieszkańcy Starego Kontynentu mogą być spokojniejsi, bo na jego obszarze nie odnotowano do tej pory żadnego przypadku śmiertelnego. Do was docierały informacje o kilkunastu takich zdarzeniach... - To prawda, ale wiedzieliśmy też, jaka była tego przyczyna. Najczęściej umierali mieszkańcy ubogich dzielnic, którzy z zasady rzadko korzystają z pomocy lekarzy. Trafiali do szpitala po kilku dniach bardzo wysokiej gorączki... - Były momenty, kiedy ogarniał cię prawdziwy niepokój? - W związku z grypą? Raczej nie. Bardziej przestraszyłam się trzęsienia ziemi, które nawiedziło kraj w przeddzień mojego wylotu. Byłam wtedy na uczelni. Powiało grozą, wstrząsy trwały 45 sekund, a ludzi ewakuowano z budynków. Po raz kolejny jednak zaskoczyło mnie opanowanie i zorganizowanie mieszkańców miasta. Ewakuacja przebiegała sprawnie, nie było paniki. Oni są już do tego przyzwyczajeni i dobrze przygotowani. Ja mniej. Jeżeli chodzi o epidemię grypy, większy niepokój udzielił mi się dopiero poprzez reakcje i zatroskanie moich znajomych i doniesienia europejskich mediów. Zwłaszcza hiszpańskich, z którymi miałam kontakt w czasie podróży. Niestety, standardy na lotniskach i pokładach samolotów zupełnie tego zaniepokojenia nie odzwierciedlały. - Zależało ci, żeby w naszej rozmowie poruszyć sprawę zaniedbań w czasie twojego powrotu do kraju. Co było nie tak? - Chociaż nie miałam żadnych objawów choroby, zależało mi, żeby ktoś skontrolował mnie podczas podróży. Żeby zainteresowało go to, że wracam z Meksyku i jestem w grupie "podwyższonego ryzyka". Tymczasem od samego początku trafiałam na skandaliczne zaniedbania. Na lotnisko przyjechałam dużo wcześniej, właśnie ze względu na grypę. Myślałam, że może będą jakieś kontrole albo restrykcje. Pomyślałam też, że ze względu na całą sytuację wielu pasażerów może przyjechać wcześniej. Na lotnisku (co można odczytać jako kolejny przejaw braku paniki w Meksyku) było jednak spokojnie, od policjanta od razu dostałam maskę. Problem zaczął się na pokładzie samolotu do Madrytu. Leciałam hiszpańskimi liniami lotniczymi i oburzył mnie brak jakichkolwiek środków ostrożności. Po pierwsze, leciałam 11 godzin w tej samej masce, bo nikt z załogi masek dla pasażerów nie posiadał. Po drugie, nie było żadnego obowiązku zakładania maski, więc wielu pasażerów ich nie miało. To dziwne, bo cyrkulacja powietrza w samolocie jest ogromna, a bakterie i wirusy z łatwością się rozprzestrzeniają. Było dla mnie skandalem, że linia lotnicza nic sobie z tego nie robiła. Co więcej, nie podano nam nawet mokrych ręczników czy chusteczek, żeby wytrzeć ręce przed posiłkiem. W przypadku międzykontynentalnych lotów jest to normalną praktyką nawet wtedy, kiedy nie ma zagrożenia epidemią. - Gdyby ktoś z pasażerów był zarażony, wirus mógł z łatwością zaatakować innych... - Dokładnie tak. Ale dalej było równie ciekawie. Ciągle w tej samej masce, wylądowałam na lotnisku w Madrycie. Postanowiłam jej nie ściągać, bo chociaż wiedziałam, że sama nie mam objawów, to nie byłam pewna co do innych pasażerów i ludzi na lotnisku. W Hiszpanii były już zresztą ogniska choroby, a rząd zalecał podejmowanie nadzwyczajnych środków ostrożności. Tymczasem na lotnisku nie było śladu podejmowania jakichkolwiek działań. Ja, idąc w masce, wzbudzałam sensację i lekkie podenerwowanie innych pasażerów. W kilku miejscach pytałam pracowników lotniska, czy mogłabym dostać nową maskę. Odpowiedź zawsze była negatywna. Bo apteki jeszcze zamknięte, bo akurat nie mają dostępu, bo chyba już się skończyły... Zero przygotowania. Z drugiej strony, reagowali na mnie dosyć nerwowo. Przy jednej z bramek musiałam wręcz sama rozluźnić atmosferę, przekonując, że maskę mam tylko profilaktycznie i nie jestem zakażona. W samolocie do Berlina maski nie miał już ani jeden pasażer, ani jeden pracownik linii lotniczych. Zupełnie tak, jakby się nic nie działo. Podobnie było na lotnisku w Berlinie. Jedyne co zrobiono w związku z zagrożeniem chorobą, to rozdano kwestionariusze pod koniec lotu do Madrytu. Pasażerowie lecący z Meksyku wpisywali tam swoje dane kontaktowe. - Do Wrocławia przyjechałaś już samochodem. Czy po powrocie rozmawiałaś z lekarzem? - Tak, dzień po przyjeździe zadzwoniłam do mojego lekarza rodzinnego z pytaniem, czy powinnam podjąć jakieś kroki. Po drodze nikt nie sprawdził stanu mojego zdrowia, udzieliło mi się trochę medialnej paniki. Chciałam się upewnić, że wszystko jest w porządku. Lekarz powiedział mi, że jeśli nie mam objawów, to żadne kroki nie są potrzebne, ale mogę się zgłosić do szpitala chorób zakaźnych na Koszarowej. W szpitalu usłyszałam, że oczywiście przyjmą mnie bez żadnego skierowania, ale w przypadku braku objawów, takie działanie byłoby pozbawione sensu. To mnie uspokoiło. Nie zaobserwowałam u siebie nic niepokojącego. - A twoi przyjaciele? Zauważasz jakieś zmiany w podejściu? - To znaczy, czy podchodzą blisko? (śmiech) Ludzie mają do mnie zaufanie. Wiedzą, tak jak zresztą ty, że gdyby coś było nie w porządku, nikogo bym nie narażała. - No tak, dlatego się dzisiaj widzimy. Symbol A/H1N1 nie powstrzymuje cię jednak przed powrotem do Meksyku. - Ani trochę. Za kilka tygodni wracam tam na kolejny rok. Rozmawiała Kornelia Trytko