Czy dzięki temu uda się trafić na ślad zaginionego biznesmena, który podróżował nią w dniu zniknięcia? Po odnalezieniu samochodu śledztwo w sprawie tajemniczego zniknięcia Krzysztofa Zielińskiego, pseudonim "Cinek", powinno ruszyć "z kopyta", zwłaszcza, że przejęli je funkcjonariusze z Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Na razie rodzina zaginionego przedsiębiorcy ma wiele zastrzeżeń do sposobu prowadzenia tej sprawy przez policjantów. Wątpliwości, a nawet oburzenie wzbudzają w nich choćby okoliczności odnalezienia samochodu biznesmena. Okazuje się, że auto prawdopodobnie od roku stało na parkingu jednego z największych osiedli w Świdnicy, zaraz przy wjeździe z Wałbrzycha. Nowa Toyota Rav4, mimo że stała opuszczona, nie wzbudziła podejrzeń ani mieszkańców blokowiska, ani policjantów, którzy z pewnością w tym czasie poruszali się w tym rejonie. Kiedy już przed tygodniem otrzymali zgłoszenie o "podejrzanym" aucie na parkingu, ich reakcja była co najmniej dziwna. Auto obrosło mchem, sprawa też? - Auto było zarejestrowane na mnie i mojego brata - opowiada Magdalena Zielińska, żona zaginionego mężczyzny. - Policjant ze Świdnicy zadzwonił do mojego brata z informacją, że odnaleziono jego auto i może je odebrać. Dopiero kiedy mój brat zwrócił uwagę, że ten samochód zaginął z człowiekiem, zrobiło się zamieszanie. Początkowo wyglądało na to, jakby funkcjonariusze nie mieli wcale takiej informacji - twierdzi oburzona. Jak udało się dowiedzieć nieoficjalnie, prawdopodobnie oficer, który zadzwonił do właściciela pojazdu, sprawdził dane auta tylko w jednej bazie, a zgodnie z procedurą powinien sprawdzić przynajmniej w dwóch. Oficjalnie - nie ma sprawy. - Nic mi o tym nie wiadomo - twierdzi Paweł Petrykowski z dolnośląskiej policji. - Samochód był zastrzeżony, funkcjonariusze ustalili, że jest poszukiwany, dotyczy to konkretnie tej sprawy i powiadomili jednostkę, która się tym zajmowała. Petrykowski zaprzecza jakoby sprawę zabrano miejscowym policjantom z powodu zaniedbań, co sugeruje wynajęty przez rodzinę Zielińskiego detektyw, Krzysztof Rutkowski. - W tej sprawie śledczy zbyt przejęli się wersją, że Krzysztof Zieliński uciekł z inną kobietą. Z tego powodu postanowili przecież umorzyć sprawę. Tymczasem odnalezienie auta zadaje kłam tej tezie - przekonuje wywiadowca. Zagadkowe zniknięcie Czy odnalezienie samochodu da odpowiedź na niekończące się pytania? Co stało się z Krzysztofem Zielińskim? Został porwany? Nie żyje, a jego zwłoki są tak ukryte, że nigdy go nie odnajdą? Przypomnijmy, że ostatni kontakt z rodziną pan Krzysztof miał 25 stycznia ubiegłego roku, około godziny 10:00. Podwiózł wtedy żonę do banku, gdzie mieli podjąć większą sumę pieniędzy. Tego dnia byli umówieni na zakup wymarzonej nieruchomości. Zieliński miał odjechać tylko na chwilę. Załatwić "jakąś sprawę" i wrócić. Nie wrócił. Kiedy żona do niego dzwoniła, nie odbierał telefonu. W końcu telefon zamilkł. Dopiero następnego dnia żona zgłosiła zaginięcie męża. Zielińskiego szukał policyjny śmigłowiec - bez rezultatu. Ostatnim miejscem, w którym widziano go żywego, był warsztat samochodowy w Dziećmorowicach. Tam też po raz ostatni zalogował się do sieci jego telefon. I tam ślad się urwał. Na razie nie wiadomo, czy odnaleziony samochód zawiera jakieś ślady. Został zabezpieczony do badań i stoi na policyjnym parkingu. - Motyw był prosty. Krzysztof pożyczał pieniądze różnym ludziom, którzy nie zawsze mieli z czego oddać. Jego wyeliminowanie było dla niektórych okazją do pozbycia się sporego długu - twierdzi Rutkowski. Detektyw od początku był przekonany, że Zieliński nie żyje. Magdalena Sośnicka-Dzwonek dzwonek@nww.pl