We wrocławskich burdelach zaroiło się od skośnookich klientów, czytamy w "Super Expressie". Ruch w interesie nakręcili zagraniczni inwestorzy. Koreańczycy i Japończycy. W Kobierzycach pod Wrocławiem Koreańczycy budują fabryki elektroniki, a Japończycy w Jelczu produkują samochody. Niejedna pracownica azjatyckiego koncernu byłaby w szoku, widząc, jak głowę jej szefa panienka przyciska obcasem do podłogi. I rozkazuje: - Liż! Po chwili obcas lśni jak nowy. Jeszcze świst pejcza i klient wzdycha wniebowzięty. Tak jest co sobota w agencji towarzyskiej w centrum miasta, gdzie pracuje Andżelika. - Facet musi się wyszumieć. Ale "skośni" to teraz połowa naszych klientów - mówi. Do tej szczupłej blondynki Azjaci ciągną jak do ula. - Są mili, uprzejmi i nie skąpią kasy - wystawia im laurkę. - W soboty jest prawdziwy Pearl Harbor - śmieje się Mieczysław, wrocławski taksówkarz. Chodzi mu o atak Japończyków na Amerykanów. Opowiada o skośnookich pasażerach, zamawiających kurs do burdeli: - Wsiada taki i nawet nie musi mówić, gdzie jechać. Sam wiem. Azjaci upodobali sobie burdeliki w centrum i na północy miasta. Nawet miejscowi, którzy nie znają angielskiego, mówią, że to strefy "Asian friendly", czyli przyjazne Azjatom. A stawki za chwile rozkoszy są duże. Polak za godzinę figli płaci do 200 złotych. Koreańczyk za takie pieniądze dostanie tylko jeden "numerek" i musi mu wystarczyć kwadrans. Gościom z Dalekiego Wschodu te ceny nie przeszkadzają. Grzecznie się witają i czekają na swoją kolejkę. - Tutaj role się odwracają. Kierownicy w tygodniu, którzy przez tydzień innych popędzają do roboty, tu zdają się na naszą słowiańską fantazję - mówi "SE" Andżelika. Ci tytani pracy w sobotnie wieczory zamieniają się w potulne baranki. I pozwalają, żeby to kobieta nad nimi dominowała. Całkiem inaczej niż w ich rodzinnych stronach. - Taka odmiana ich rajcuje - tłumaczy Sylwia z przybytku koło dworca. Tacy klienci to także nowość dla polskich "panienek". - Na początku sztywni, ale jak już się rozkręcą, to jest w porządku - mówi gazecie Andżelika. Bywają zabawne sytuacje. - Przyszedł do mnie Koreańczyk i zaczął coś nucić w swoim języku. Trwało to 15 minut. Myślałam, że pomylił nasz lokal z klubem karaoke. Potem okazało się, że tak dodawał sobie odwagi. No i pomogło! - opowiada dziewczyna. Na skośnookich klientów psioczą za to Polacy. Azjaci tak wyśrubowali ceny, że wielu naszych facetów rezygnuje z wizyt w burdelu.