Kończy się najazd służb, komisji wypadkowych i dziennikarzy na Jarostów. Ludzie wciąż zastanawiają się jak mogło dojść do tragicznych zdarzeń. Wielu słyszało huk spadającej maszyny, ale nawet przez chwilę nie pomyśleli, że to helikopter ratunkowy. - Leżałam na łóżku, kiedy po godzinie siódmej usłyszałam hałas przypominający warkot piły mechanicznej. Po chwili warczenie ustało. Podeszłam do okna, ale widziałam tylko mgłę - opowiada Janina Jaworska, która mieszka zaledwie 40 metrów od ogrodu, w którym rozbiła się maszyna. Kobiecie do głowy nie przyszło, że w tym miejscu mogło się zdarzyć coś niedobrego. - Znam huk wypadków, bo niedaleko jest autostrada. Kiedyś w nocy zapalił się tir. Opony strzelały jak bomby. Baliśmy się, że nam w oknach szyby powybija. A tu śmigłowiec spada w zupełnej ciszy. Warkot tej piły trwał kilka sekund - dodaje pani Janina. Inny mężczyzna był akurat w kurniku, kiedy usłyszał przelatujący nisko helikopter. Mieszkaniec niedowidzi, ma za to wyczulony słuch. Jego zdaniem silnik nie pracował jak trzeba. Na miejscu nie ma już żadnego fragmentu rozbitego Mi-2. Szczątki pojechały ciężarówką do Wrocławia i zostaną zbadane przez ekspertów z komisji wypadków lotniczych. Części rozłożono w hangarze. Każdą śrubkę, zawór czy łożysko obejrzą biegli z zakresu wypadków i za ok. miesiąc sporządzą szczegółowy raport. Ranny myślał, że koledzy są nieprzytomni Z relacji świadków wynika, że pierwsi na miejscu wypadku byli dwaj mieszkańcy - Paweł Mazurkiewicz i Artur Pruczkowski. - Dawali znaki śmigłowcowi, który przyleciał z Zielonej Góry, ale ten nie reagował. Kiedy zatrzymali karetkę pogotowia lekarz zapytał, którą drogą można dojechać. Przecież można było przejść polem kilkaset metrów. Chłopcy chętnie pomogliby nieść sprzęt medykom - denerwuje się Edward Mazurkiewicz, ojciec Pawła. Mężczyzna tłumaczy, że ma żal w sercu z powodu ciężko rannego lekarza, którego znaleziono dopiero po godzinie. Relacje mieszkańców są szokujące - Maszyna prawdopodobnie nawracała, gdy nagle uderzyła w płot, połamała grube drzewa i spadła na ziemię. Ratownik siedzący obok pilota leżał martwy pod płotem - świadczył o tym siny kolor skóry. Pilot leżał wkręcony w blachę. Makabryczny widok - opowiada Jarosław Kozłowski, który jako trzeci był na miejscu. Lekarz Andrzej Nabzdyk leżał z drugiej strony maszyny i nie widział martwych kolegów. - Wołał ich. Był pewny, że stracili przytomność. Niewyraźnie mówił, ale zdążył zawiadomić Centrum Zarządzania Kryzysowego - dodaje Kozłowski. Cud, że się nie zapalił Wszyscy na miejscu czuli rozlane paliwo lotnicze. Jego zapach przypomina pastę do podłóg. Wystarczyła iskra, aby cały teren stanął w płomieniach. - Spece, z którymi rozmawialiśmy powiedzieli nam, że do pożaru nie doszło dzięki niskiej temperaturze na zewnątrz. Podczas wypadku, śnieg dostał się do pompy paliwowej i dzięki temu nie nastąpił samozapłon - tłumaczy inny mieszkaniec. Kilka dni po tragedii teren wizytowała straż pożarna z pracownikami Starostwa Powiatowego w Środzie Śląskiej. Śmigłowiec spadając ściął kilka drzew, betonowy słupek i zorał sad. Przy zniszczonym ogrodzeniu znaleziono zbiornik paliwa. - Szacujemy, że nafta lotnicza przeciekła do ok. 50-centymetrowej warstwy gleby. Warstwa skażonej ziemi powinna zostać usunięta - mówi Zdzisław Zygan, kierownik Wydziału Środowiska i Rolnictwa w Starostwie Powiatowym w Środzie Śląskiej. W katastrofie zginął doświadczony pilot i szef wrocławskiego Lotniczego Pogotowia Ratunkowego Janusz Cygański i wieloletni ratownik Czesław Buśko. Ciężko ranny został lekarz Andrzej Nabzdyk. Autor: Jacek Bomersbach