Przypomnijmy: Pożar wybuchł w piątek 3 lutego w nocy. Zauważyła go Iwona, jedna z kobiet, która mieszkała w altance obok. Krzycząc obudziła Andrzeja, aby się ewakuować. Sama pobiegła do pobliskiej bazy Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej wezwać straż pożarną. Zanim wróciła, strażacy byli już na miejscu. Nie wiadomo, dlaczego Andrzej z Ewą nie wyszli z płonącej altanki. Wcześniej wszyscy pili alkohol. - Znałam ich bardzo dobrze. Wiele razy gotowałam im obiady. Nawet dziś przywiozłam gar gulaszu. Jestem w szoku. Można się było jednak spodziewać, że to się tak skończy. Sami nie byli w stanie opanować alkoholowego nałogu - rozkłada ręce pani Ryszarda, która przez wiele lat pomagała bezdomnym. Ludziom z altanek pomagał jeszcze dzielnicowy oraz pani Ania, która dokarmiała psy i koty bezdomnych. Kobieta, która zawiadomiła pomoc, była przekonana, że Andrzej z Ewą opuścili płonący barak. Tymczasem po dogaszeniu pogorzeliska straż znalazła zwęglone ciała dwóch osób. - Co się mogło stać? Być może belka uderzyła Andrzeja w głowę. Może zachłysnął się dymem i stracił przytomność. Przecież bezdomni gromadzili w szopie mnóstwo rzeczy z tworzyw sztucznych - opowiada jeden z mieszkańców Sępolna. Kilka lat temu Andrzej pracował we wrocławskim Polarze. Stracił jednak pracę, a później mieszkanie. Od kilku lat wszyscy mieszkali w altankach obok mostu Bartoszowickiego. Po pożarze Iwonę przewieziono do schroniska dla bezdomnych kobiet. Kotami zajęła się pani Ania. Psy zabrano do schroniska dla zwierząt na Osobowicach. W całej Polsce kilka osób dziennie umiera z wychłodzenia organizmu lub zaczadzenia. Od 27 stycznia z powodu wychłodzenia zmarły już w całym kraju łącznie 62 osoby. Jacek Bomersbach