Domek na peryferiach Lewina Kłodzkiego: niewielki, skromny, zaniedbany. To posesja Violetty Villas, otoczona wysokim, szczelnym płotem. Przy bramie wejściowej domofon. Działa bez zarzutu. Niestety, mimo kilkukrotnego naciśnięcia dzwonka, nikt się nie zgłasza. Po kilkunastu minutach wychodzi stąd mężczyzna i udaje się w kierunku centrum miejscowości. Zagadnięty przeze mnie przyznaje, iż mieszka w domu V. Villas. - Ale jej tu teraz nie ma - mówi, przedstawiając się jako Andrzej Łuczak z Warszawy. Stanowczo zaprzecza jakoby piosenkarka żyła w kiepskich warunkach, była schorowana: - A skąd! Ja tu pomagam, jest jeszcze jedna pani - Elżbieta Budzyńska. Robimy remont mieszkania, malujemy, sprzątamy. A pani Violetta przyjeżdża na dzień i wyjeżdża z powrotem do Warszawy. Nagrywają tam program w telewizji. Mężczyzna nie wzbudza zaufania. Wygląda bardziej na kloszarda niż robotnika w domu znanej piosenkarki. W Lewinie jest widywany i kojarzony jako ten od V. Villas. Nikt dokładnie nie wie, skąd jest, ale na pewno nie stąd. Poza domem Sprawa Violetty Villas odżywa co jakiś czas, pod wypływem większego lub mniejszego impulsu. Ostatnio głośno zrobiło się o niej na początku stycznia, kiedy podczas pobytu piosenkarki w szpitalu, samorządy: powiatowy i gminny postanowiły rozwiązać problem zwierzyńca i zarządziły wywiezienie przeszło setki psów, niedożywionych, wychudzonych i schorowanych, do schronisk. Piosenkarka do Lewina Kłodzkiego długo nie wracała. Z informacji telewizyjnych wynikało, iż przez jakiś czas przebywała w pałacu w powiecie kamiennogórskim. Wzięła udział także w nagraniu programu muzycznego, który nadała Telewizja Polska. Ogólnopolska prasa donosiła natomiast, iż gwiazda chce również odzyskać swoje zwierzęta, które zabrano wbrew jej woli. Od kilku miesięcy podobno jest w domu, ale nikt nie wie, co się z nią dzieje i jak się dzieje. Odsunęła rodzinę, nie odbiera telefonów Wójt lewińskiej gminy, Bolesław Kędzierewicz, od dawna nie ma żadnego kontaktu z Violettą Villas. Znając jednak jej problemy twierdzi, iż piosenkarce potrzebny jest spokój i pomoc, nawet pod pręgierzem. - Dlatego wysłałem pracownika socjalnego w asyście straży gminnej, ale nie zostali wpuszczeni - mówi. - Przez domofon dostali odpowiedź, że nie chce się z nimi widzieć, i parę nieprzyjemnych słów.