Sportowiec z krwi i kości zawsze znajdzie wyjście z sytuacji i będzie trenował. Rafał Mikołajczyk udowadnia to całym sobą każdego dnia. Cztery lata temu przeżył wypadek; z minuty na minutę z aktywnego człowieka stał się pacjentem, który nie może zrobić żadnego ruchu ani ręką, ani nogą. Obecnie znów jest sportowcem - członkiem kadry narodowej. Żyłkę sportowca miał od najmłodszych lat. Tak jak większość chłopców - dopowie ktoś. Rzeczywiście, ale on bardzo szybko sam, bez pomocy jakiegokolwiek autorytetu, wybrał sobie dyscyplinę, na której skupił całą swoją uwagę i siły. I nie była to piłka nożna, ale lekkoatletyka. - Na początku biegałem na długich dystansach: tysiąc metrów, tysiąc dwieście. Ale szybko stałem się krótkodystansowcem - biegałem na 400 metrów - wspomina Rafał Mikołajczyk. Do Gimnazjum chodził do Bystrzycy Kłodzkiej, bo po drodze miał bowiem stadion, klub sportowy. Tam też spotkał trenera, który nauczył go, że biega się nie tylko dla wyników. Sport to coś znacznie więcej. I zaczęło się pasmo sukcesów, od lokalnych po coraz wyższe szczeble: najlepszy w dorocznych biegach w Goworowie, w Kłodzku, w biegach wojewódzkich... Młody lekkoatleta rozwijał się w zawrotnym tempie, już wtedy myślał o studiowaniu na AWF-ie i związaniu życia ze sportem. Ale przyszedł początek roku szkolnego 2004/2005 i wypadek. Nie może ruszyć ręką ani nogą, a w głowie pustka - Poszedłem na szkolne boisko. Grałem w siatkę, piłkę nożną, w koszykówkę. Gdy wracałem stanąłem koło sklepu. Tam podszedł do mnie Paweł, z którym jednak nigdy bliżej się nie kolegowałem. Pamiętam, że coś do mnie mówił, uderzył mnie w twarz, złapał za szyję i obaj upadliśmy na ziemię. Jego ciężar spowodował, że na mój kręgosłup, odcinek szyjny poszła tak duża siła, iż spowodowała złamanie. Upadłem na brzuch, ktoś wezwał karetkę - wspomina Rafał. Po wypadku trafił do szpitala; najpierw do Bystrzycy Kłodzkiej, potem do Kłodzka, Wrocławia. Łącznie w ciągu dwóch lat odwiedził czternaście ośrodków w Polsce. Dwa lata to czas, kiedy w rehabilitacji można najwięcej osiągnąć, ale też najtrudniejszy okres w życiu człowieka. - Po urazie w ogóle się nie ruszałem - wspomina. - To było bardzo trudne: czułem nogi, ale nie mogłem nimi ruszać. Ale niemożność chodzenia to tylko część problemu. Okazało się, że wielu rzeczy muszę uczyć się od nowa, np. pisania. Był czas, że nawet, kiedy chciałem podrapać się po nosie, musiałem wołać pielęgniarkę. A o taką pomoc ciężko jest prosić. Po wypadku człowiek czuje się taki poniżony - kiedyś wszystko robił sam, dziś nie może zrobić niczego. Na początku w głowie miałem wyłącznie pustkę. Wewnętrzna siła i pomoc najbliższej rodziny, z którą ma doskonały kontakt, mimo że ze względu na zajęcia w Długopolu Górnym bywa rzadko, spowodowały, że wbrew wcześniejszym zamiarom zdecydował, iż nie będzie nawet przerywać szkoły. Wiedział, że zdrowie jest najważniejsze, ale rehabilitację musi połączyć z nauką, chociaż nie było to łatwe: - Na pierwszych lekcjach to nawet zasypiałem, bo byłem tak wykończony rehabilitacją - przyznaje. W miarę szybko zaczął się nawet zastanawiać, jak będzie wyglądało dalsze jego życie. Jeśli nie bieganie, to co? Podczas rehabilitacji Rafał oglądał mecze piłki nożnej, ale denerwowały go, nie mógł się odnaleźć jako widz, bo sam nie mógł spełniać się na boisku. - Zacząłem więc szukać nowego sportu dla siebie. To jednak w jego przypadku wcale nie było takie proste. Rafał jest tetraplegikiem - osobą z czterokończynowym porażeniem z powodu uszkodzenia rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym. - Siatkówka nie jest dla mnie, w kosza nie mogę grać. Myślałem o ping-pongu, ale też nie mogę, pływanie wykluczone. Pozostały rugby. Sportowa żyłka nigdy w nim nie znikła, ale m.in. w zakresie jej pobudzenia, podobnie jak całej aktywności, wiele zawdzięcza obozowi aktywnej rehabilitacji w Spale: - Ludzie na wózkach, którzy są świeżo po wypadkach, uczą się od tych, którzy są na nich znacznie dłużej, i jednocześnie wypracowują własną technikę: przesiadania, ubierania się, itp. Odbywało się to w ośrodku olimpijskim, a więc mogliśmy też spotykać się z mistrzami. Tam człowiek całym sobą czuje się sportowcem, tylko nie w pełni sprytnym. Rugby na wózkach i kadra narodowa Dyscyplinę tę wymyślili trzej Kanadyjczycy w latach 70. XX wieku. Dwoje z nich jako tetraplegicy szukali dla siebie dyscypliny, w której mogliby realizować swoje sportowe ambicje. W Polsce rugby na wózkach jako dyscyplina sportowa zaczęły się rozwijać w drugiej połowie lat 90. zeszłego stulecia. - Piłka jest normalna, jak do siatki. Jest to gra myśląca i mimo że dla najsłabszej grupy niepełnosprawnych, jaką są tetraplegicy - bardzo dynamiczna. W tym sporcie nie czujemy się niepełnosprawni - mówi z zapałem Rafał. Do Wrocławia przeprowadził się w 2006 roku. Obecnie uczy się w II klasie liceum ogólnokształcącego i mieszka w internacie. Tutaj też sam stworzył drużynę rugby na wózkach. Jako zespół mają umowę na wynajem sali, werbują nowych zawodników i trenują, na ile tylko wystarcza im siły. - Zaczęliśmy jeździć na pierwsze turnieje - przyznaje. Mają bardzo dobre kontrakty ze studentami AWF-u, którzy im nie współczują, ale podziwiają za grę na tak wysokim poziomie, pomimo urazu rdzenia kręgowego. Na mecze przychodzą bardzo często. - Dla nich jest to wręcz coś niemożliwego. Co do siebie Rafał mówi wprost: - Nie jestem najlepszym zawodnikiem, ale myślę, że dwa lata treningów pozwoli mi być na szczycie. Dla mnie jest to zaszczyt: jestem cztery lata po wypadku i jestem już w kadrze narodowej (od sierpnia 2007 roku). W tej chwili szykuje się na turniej w Niemczech, później w planach ma 10-dniowe zgrupowanie w Żorach. Takie jest życie sportowca. Na wózku bez barier Zamiast na lekcje wychowania fizycznego Rafał Mikołajczyk ma tzw. usprawnienia. Rehabilitacji szpitalnej zaprzestał. Dzięki rugby na wózkach jest silniejszy i fizycznie sprawniejszy. W internacie, w którym mieszka, nie natrafia na żadne bariery architektoniczne; to jeden z najlepszych obiektów, w jakich miał okazję przebywać. Mając wiele czasu podczas pobytów w szpitalu przeczytał wiele książek, dzięki którym jeszcze lepiej poznał swój organizm i dziś wie, na co go stać. Sam przyznaje, iż jest człowiekiem bardzo silnym psychicznie, a to siedemdziesiąt procent sukcesu w życiu, nawet wtedy, gdy człowiek leci z nóg. O problemach, przeszkodach, jakie może spotkać na swej drodze, nigdy nie myśli, bo nie byłby w stanie zrobić kroku, tak jak nie wyobraża sobie, co by było, gdyby... Po prostu ten wypadek miał coś zmienić w jego życiu. I zmienił. Do swojego kolegi, Pawła, nie czuje żalu. Wie, że on tego nie chciał. Małgorzata Matusz