- To zajęcie trzeba kochać. Trzeba nim żyć. Jak człowiek myśli inaczej, to niech sobie lepiej szuka innej pracy. Jan Pawlak wie co mówi. Jest kominiarzem od 36 lat, na kominiarza wychował swojego syna, do zawodu przyuczył dziesiątki adeptów. Zaczęło się jednak od piłki nożnej. - W latach 60-tych kominiarze mielili świetną drużynę piłkarską. Zacząłem w niej grać, a potem już zostałem przy firmie.- wspomina. - Dalej poszło szybko. Praktyka, egzamin czeladniczy, potem mistrzowski. Normalna droga każdego kominiarza. Spółdzielnia, z którą się związał, jest jedną z najstarszych na Dolnym Śląsku. Powstała w 1951 roku, i po kilku zmianach organizacyjnych przetrwała do dziś. We Wrocławiu składa się na nią kilkanaście zakładów kominiarskich. Jan Pawlak pracuje w zakładzie nr 4, w legendarnej kamienicy przy ul. Chrobrego. - Ten budynek znają wszyscy w okolicy - mówi. - A to za sprawą pilnującego go orła. Mieliśmy z nim pewne problemy, ale teraz jest naszym znakiem rozpoznawczym. Orła umieszczono nad wejściem do budynku długo przed wybuchem wojny. W kamienicy mieściła się restauracja "Zum schwarzen Adler", potem polski konsulat. Po 1945 roku restaurację otworzył tu Polak. Nazwał ją "Pod białym orłem" i zgodnie z nazwą przemalował rzeźbę. Po komunalizacji lokalu przez PSS Społem, przekazano go spółdzielni kominiarskiej. - W 1994 roku, przy pracach na elewacji orzeł runął na bruk i roztrzaskał się na kilka części - wspomina Pawlak. - Jego renowacja była trudna, specjalny klej trzeba było sprowadzić z Anglii. Na szczęście, po kilku latach, orzeł wrócił na swoje miejsce. Z szacunkiem jak do księdza W zakładzie na Chrobrego pracuje dziś 12 kominiarzy. - Cały czas dostajemy CV od nowych chętnych - mówi Pawlak. - Dla mnie to zrozumiałe, bo choć praca bywa trudna, to jest ciekawa i daje możliwości rozwoju. Co w niej trudnego? Jak mówią doświadczeni mistrzowie, na pewno nie jest to chodzenie po dachach. - Owszem, bywa niebezpiecznie, ale kominiarze zawsze są odpowiednio zabezpieczeni - wskazuje Pawlak. - Poza tym, dobrze znamy dachy, po których się poruszamy. Wiemy, gdzie jest stromo, gdzie nie ma ław kominiarskich, gdzie komin grozi zawaleniem. W historii naszego zakładu nie zdarzyło się, żeby kominiarz spadł z dachu. - Wiele wysiłku kosztowało nas kiedyś czyszczenie ogromnych, przemysłowych kominów - dodaje mistrz, Roman Rogalski. - Robiliśmy Polar, Browar Piastowski, szpitale na Rydygiera i Poniatowskiego, rzeźnie, fabryki mebli. Takie kominy czyściło się od środka. Wchodziło nas kilku, w maskach, kombinezonach, okularach. Czasem trzeba było usuwać ze ścian grube warstwy osiadłego tłuszczu. To były prawdziwe roboty kominiarskie. Rogalski wspomina też, jak codziennie o 3, 4 rano jeździli do żłobków i przedszkoli, żeby wyczyścić piece węglowe. - Dopiero po naszej usłudze można było rozpalić ogień, żeby przygotować dla dzieci ciepłe posiłki. Mistrzowie pamiętają jeszcze czasy, kiedy ksiądz, kominiarz i kolejarz to były najbardziej szanowane profesje. Ludzie zostawiali im klucze pod wycieraczkami, darzyli sympatią i zaufaniem. - Potem pojawiło się wielu hochsztaplerów i przebierańców - mówi Pawlak. - Zaufanie spadło. Inna sprawa, że nasza dokładność i dbałość o przepisy nie wszystkim się podobają? Cylindrem w strop Dziś prac w wielkich kominach jest coraz mniej. W blokach montuje się piece gazowe i elektryczne, a "żywy ogień" odchodzi do lamusa. Mimo tego pracy dla kominiarzy nie brakuje. - Kominy były, są i będą - mówi Pawlak. - Kiedyś głównie czyściliśmy przewody kominowe, dziś przeprowadzamy kontrole urządzeń grzewczych i wentylacyjnych. Często nie trzeba wchodzić na dach, żeby znaleźć winowajcę cofania się spalin. Według kominiarzy, duże niebezpieczeństwo mogą stanowić nowe, szczelne okna i drzwi. - W pomieszczeniach brakuje wtedy odpowiedniej wentylacji - mówi Pawlak. - Niestety, ludzi trudno o tym przekonać. Zwłaszcza jeśli za wymianę stolarki zapłacili kilka tysięcy złotych. Wraz ze zmianą technik grzewczych, zmienia się też sprzęt kominiarski. Stosuje się nowoczesne kamery kominowe (zamiast lusterek), anemometry i inne cuda techniki. Zamiast rowerów, kominiarze częściej jeżdżą samochodami, a charakterystyczny gwizd wypierają krótkofalówki. Ciągle jednak używa się tradycyjnych szczotek (choć metal zastąpiono plastikiem) czy kul kominiarskich. Nie zmienił się także strój. - Mundur kominiarski ma 13 guzików - po sześć z każdej strony oraz jeden przy szyi - tłumaczy Pawlak. - Rękawy są wiązane, żeby nie wybrudzić rąk sadzą. Młodsi stażem noszą kepiki, starsi cylindry. Dlaczego? - Lepiej, żeby o niski strop na strychu zahaczyć cylindrem niż głową. Człowiek wie wtedy, że musi być ostrożny. Ptaki i skarby w piecu Sprawdzanie kominów i wentylacji to nie jedyne zadania kominiarzy. Do ich obowiązków należy też usuwanie ptasich gniazd. - Najczęściej z nieczynnych kominów, albo z kominów wentylacyjnych - mówi Pawlak. - Gnieżdżą się tam zwykle gołębie i kawki. Gniazda likwidujemy tylko wtedy, kiedy ptaki już się z nich wyniosły. Jeśli znajdujemy jaja, czekamy do odlotu piskląt. Czasem do nietypowych odkryć dochodzi przy wykonywaniu rutynowych czynności. Jan Pawlak wspomina, jak w latach 70-tych, na ulicy Kurkowej, znalazł w piecu złoto i srebro. - Okazało się, że kosztowności ukryły tam dzieci. Rodzina od dawna nie wiedziała, co się z nimi stało, więc była mi bardzo wdzięczna. Nie, nie przypominam sobie, żebym dostał znaleźne.