31-letni Sebastian Lasoń cierpiał na padaczkę. 17 sierpnia dostał ataku, podczas którego uderzył głową o ziemię. Mężczyznę zabrała karetka, a jego rodzinę poinformowano, że w szpitalu spędzi co najmniej dwa dni. Do szpitala jednak, ze względu na obostrzenia, rodzina nie została wpuszczona. - Mama weszła do karetki i usłyszała, że ma podejrzenie uszkodzenia ucha środkowego, czaszkę pękniętą, skórę głowy rozwaloną i że zabierają go do szpitala - opowiada Beata Bobula, pasierbica zmarłego. Wyszedł na własne żądanie Po kilku godzinach Sebastian zadzwonił do rodziny z informacją, że wychodzi ze szpitala. Okazało się, że wypisał się na własne żądanie. Personel wypuścił go ze szpitala, mimo że po wypadku cierpiał na zaniki pamięci. Gdy rodzina przyjechała do szpitala, Sebastiana już w nim nie było, nie dało się również do niego dodzwonić. - Skoro widzieli, że on jest nieświadomy, powinni do mamy zadzwonić, a nie go puścili samopas "idź człowieku, my cię podleczyliśmy, idź sobie radź". Ja tego po prostu nie rozumiem - mówi Patrycja Kozubowska, pasierbica zmarłego. Sebastian nie wrócił na noc do domu, rodzina postanowiła zgłosić zaginięcie. Okazało się, że już w nocy policja go legitymowała, jednak jego stan nie wzbudził wątpliwości patrolu. Po wizycie rodziny na komisariacie policja podjęła kolejne interwencje wobec Sebastiana, nie otrzymał on jednak żadnej pomocy ze strony funkcjonariuszy, był jedynie przewożony z miejsca na miejsce. Wyjaśnienia policji - Policjanci rozmawiali z tym mężczyzną, oświadczył, że takiej pomocy nie potrzebuje. Stwierdził, że zmierza do miejsca zamieszkania, znał adres tego miejsca zamieszkania, nie było podstawy tak naprawdę do tego, ażeby tego mężczyznę zatrzymywać - tłumaczy Kamil Rynkiewicz z wrocławskiej policji. Sebastian najpierw został przewieziony przez policję z bramek przy autostradzie na stację benzynową. Później, gdy dotarł do miejscowości Mokronos Dolny, po raz kolejny spotkał patrol. Tym razem również funkcjonariusze zdecydowali się go przewieźć dalej, na dworzec kolejowy w Smolcu. Zamroczony mężczyzna jednak nie wsiadł do pociągu, a dalej błąkał się po wiosce. Zaniepokojeni mieszkańcy znów wezwali policję. - On w tym stanie wszedł na moją posesję, od razu zadzwoniliśmy na policję. Jak przyjechali, to tylko otworzyli mu drzwi do radiowozu, on wsiadł i pojechali - opowiada świadek interwencji. "Potraktowali go, jakby był nikim" Tym razem również nikt nie sprawdził tożsamości mężczyzny, który od kilku godzin widniał jako osoba poszukiwana. Zamiast tego funkcjonariusze wywieźli go w okolice wiaduktu kolejowego. To miejsce, gdzie często przebywają bezdomni. Po dwóch dniach znaleziono ciało Sebastiana - wpadł po pociąg. - To nie był bezdomny, to był bardzo ważny człowiek w naszym życiu, a policja potraktowała go, jakby był nikim. Z tym się najtrudniej pogodzić, że tyle razy go mieli, że tyle razy mogli pomóc... Przecież on by teraz żył... - mówi Teodora Kozubowska-Lasoń, żona zmarłego. Policja twierdzi, że w przypadku trzech pierwszych interwencji nie ma sobie nic do zarzucenia. Co do ostatniej, podczas której wywieziono mężczyznę w okolice torów kolejowych, trwa postępowanie wewnętrzne. Zdaniem rodziny to właśnie bezduszność funkcjonariuszy sprawiła, że Sebastian zamiast trafić do domu, zginął na torach.