Nieoficjalnie mówi się jednak o ponad 30 ofiarach. Maszyniści ze "spalinówki" zabrali swoją tajemnicę do grobu. Do tragedii doszło 9 lipca 1977 r.. Do dziś brak jest odpowiedzi na kluczowe pytania związane z tą tajemniczą i niewyjaśnioną do końca katastrofą kolejową w Polsce. Po godzinie siódmej międzynarodowy pociąg pośpieszny relacji Praga - Warszawa - Moskwa wyruszył z wrocławskiego Dworca Głównego. Hieronim Stellmach, maszynista składu pośpiesznego, zabrał w podróż lokomotywą syna Jacka. Miała to być wyjątkowa przejażdżka - prezent na jego 11. urodziny. Pociąg ruszył z dworca i z prędkością prawie 100 km/h bez problemów minął stację Wrocław - Psie Pole, podążając w kierunku Długołęki. W tym samym czasie na stacji w Długołęce manewrowała lokomotywa spalinowa, która minęła rozjazd i ruszyła po tym samym torze w kierunku Psiego Pola. Dyżurny ruchu zorientował się, że "spalinówka" pędzi w kierunku składu pasażerskiego i lada chwila może dojść do tragedii. Próbował skierować rozpędzającą się lokomotywę na inny tor, ale było już za późno. Minęła bowiem już rozjazd i zaczęła przyśpieszać do 80 km/h. Żaden z maszynistów nie zareagował ani na czerwony sygnał semafora ani na znaki "stój", nadawane chorągiewką przez nastawniczą Jolantę Bodzioch, a następnie trąbką przez dyżurnego ruchu. Z naprzeciwka zbliżał się skład międzynarodowy z 6 wagonami. Do zderzenia doszło na łuku nasypu. - Usłyszałem potężny huk i zobaczyłem tumany dymu. Widok był straszny. Z pogniecionych wagonów wyskakiwali ludzie. Paliły się też obie lokomotywy - relacjonuje Zbigniew Andrzejak, jeden z pracowników kolei, który brał udział w akcji ratunkowej. Zginęli obaj przytuleni Skutki zderzenia były tragiczne. Śmierć na miejscu poniosło 11 osób. Nie wiadomo, ilu pasażerów zmarło w szpitalu. Nieoficjalnie mówi się o 32 ofiarach. Zniszczony został wagon "Wars" i sypialny (na szczęście podróżni nie zdążyli go jeszcze zapełnić). Reszta wagonów nadawała się tylko na złom. - Ostatni wagon nie był wykolejony i stał jakieś 15 metrów od mojego domu. Teren natychmiast został otoczony przez milicję i esbeków, którzy nie pozwolili nikomu się tam zbliżyć. Wylądował helikopter i prawdopodobnie zabrał na pokład radzieckiego notabla - opowiada Jan Strankowski, mieszkający najbliżej miejsca wypadku. Inny świadek twierdzi, że podróżni w szoku uciekali do zagajników, a potem schodzili się w miejsce wypadku. W trakcie akcji znaleziono w lokomotywie zwłoki Hieronima Stellmacha i jego syna. - Nie mieli szans na ucieczkę. Przy tak dużej prędkości maszynista nic nie mógł zrobić. Sekundę przed wypadkiem przytulił syna, chcąc osłonić go własnym ciałem. W takiej pozycji znaleźliśmy ich zwłoki - mówi załamującym się głosem Zbigniew Andrzejak. W katastrofie zginęła również matka z dwoma córkami z Długołęki. - Odprowadziłam mamę z siostrami na dworzec. Tam się z nimi pożegnałam. Kiedy wracałam do domu w autobusie, dowiedziałam się, że zdarzył się wypadek - mówi Anna Szymczak - Bola, wówczas 18-letnia dziewczyna. Zwłoki natychmiast odwieziono do zakładu medycyny sądowej we Wrocławiu. Ciała "oddawano" rodzinie dopiero w dzień pogrzebu. - Dwie trumny zostały otwarte, trzeciej - nie pozwolili. Funkcjonariusze tłumaczyli, że ciało jest za bardzo zmasakrowane. Dostaliśmy od PKP jakieś tam odszkodowanie i ufundowali pomnik - dodaje mieszkanka Długołęki. Bezpieka - to był sabotaż Zaraz po tragedii utworzono specjalną komisję wypadkową, którą powołał ówczesny minister komunikacji Tadeusz Bejm. W świat rozeszła się również informacja, że "pociąg przyjaźni" wykolejono specjalnie. Służba bezpieczeństwa podejrzewała sabotaż. - Esbecy chcieli dowiedzieć się, czy przypadkiem nikt celowo nie wykoleił składu. Czujnie obserwowali pogrzeb ofiar i nie ominęli stypy w domu państwa Bolów - opowiada Zbigniew Pawliński, rolnik z Mirkowa. O całe "zamieszanie polityczne" Zbigniew Andrzejak obwinia "Wolną Europę", która po wypadku zaczęła nadawać audycję, sugerującą że wypadek spowodowali sfrustrowali podwyżkami cen kolejarze. - To była ogromna głupota. Przez audycję w radiu esbecja trzęsła koleją. Nam by do głowy nie przyszło, żeby spowodować taką tragedię. Do dziś mam przed oczami widok maszynisty Stellmacha z synem - dodaje kolejarz. Nie udało się wyjaśnić, dlaczego lokomotywa spalinowa uciekła ze stacji w Długołęce. Pojawiła się hipoteza, że maszyniści chcieli popełnić samobójstwo. Po przesłuchaniach ich rodzin teoria ostatecznie upadła. Po żmudnym śledztwie uznano, że przyczyną katastrofy był samowolny wyjazd drużyny z lokomotywy spalinowej na szlak Długołęka - Wrocław Psie Pole po niewłaściwym torze. Nie wiadomo jednak, dlaczego maszyniści nie zareagowali na sygnały i przyśpieszyli do 80 km/h, kiedy jazda na tym odcinku nie powinna przekraczać 40 km/h. W latach 70 - tych nie było radiotelefonów, które umożliwiłyby połączenie się z załogą lokomotywy. Obecnie trudno jest również zweryfikować tezę czy z powodu zmęczenia maszyniści nie zrozumieli poleceń dyżurnego ruchu, wydawanych przez megafon, który nakazywał im zatrzymanie się po minięciu zwrotnicy nr 10. Z relacji wynika, że słyszeli je zarówno przechodnie, jak i drogowcy, remontujący tor rozładunkowy. Tajemnicę zabrali do grobu. Autor: Jacek Bomersbach