Po czterech meczach rywalizacja o koronę mistrza Polski przeniosła się do lubińskiej hali. O tym, jak bardzo zmotywowani byli zawodnicy obu siódemek nie trzeba było nikogo przekonywać. Lubinianie bardzo chcieli przerwać supremację Wisły Płock na polskim podwórku, która od wielu lat jest najlepszą krajową drużyną. Walka na parkiecie była niezwykle zacięta i wyrównana. Kibice byli świadkami wymiany bramka za bramkę. W 25 minucie publiczność wstrzymała oddech. Za faul na rywalu, najskuteczniejszy zawodnik Zagłębia, Michał Kubisztal ujrzał czerwoną kartkę. Brak supersnajpera w zespole w meczu o taką stawkę może przybić każdego. Po zmianie stron lubinianie tylko przez chwilę pamiętali o braku Kubisztala. Ciężar gry na swoje barki wziął Bartłomiej Jaszka, który czuł się na parkiecie, jak ryba w wodzie. To dzięki jego skutecznym akcjom, zawodnikom Zagłębia wróciła wiara i nadzieja na wywalczenie historycznego tytułu. Kwestia mistrzostwa nie rozstrzygnęła się w regulaminowym czasie, potrzebna była więc dogrywka. Ale po dziesięciu minutach gry znów był remis, więc czekała nas druga dogrywka. Emocje sięgnęły zenitu, gdy także i ta dogrywka nie wyłoniła najlepszej siódemki kraju. Wszyscy z zapartym tchem śledzili rzuty karne. - Umówiliśmy się z Michałem Świrkulą, że będziemy bronić na zmianę, ale gdy obroniłem pierwszy rzut karny, Michał odpuścił i powiedział, że mam dalej bronić - mówił bramkarz Zagłębia, Szymon Ligarzewski, który chwilę później obronił drugiego karnego. Do piłki podszedł Bartłomiej Tomczak. Jego celny rzut mógłby zapewnić Zagłębiu zwycięstwo. I tak się stało. Na sali zapanowała istna eufioria i szaleństwo, w górę tryskały szampany, zawodnicy utonęli w rękach fanów, którzy skandowali: "mistrz, mistrz, Zagłębie". Zgodnie z przyrzeczeniem trener lubinian Jerzy Szafraniec musiał zgolić wąsy, które miał od matury, a drugi trener Dariusz Bobrek obiecał rzucić palenie. Jak na razie słowa dotrzymuje. (tom)