Przydrożni sprzedawcy wędzonych ryb, jabłek czy najczęściej grzybów i innego runa leśnego są wybitnie polską specjalnością. Często nie zając sobie sprawy z tego, że stwarzają zagrożenie dla samych siebie jak i dla poruszających po drodze samochodach. Każdy z dwoma, trzema słoiczkami grzybów czy jagód, które zebrał rankiem. Mógłby zebrać więcej, ale nie ma czasu. Musi siedzieć przy drodze. Z powodu niewielkich ilości towaru, ceny są wyższe niż w warszawskich sklepach, mimo to nikomu nie przyjdzie do głowy sprzedać taniej niż sprzedaje sąsiad. O targowaniu się nie ma mowy. Utarło się, że ceny są regulowane. Dlatego część produktów wystawionych rano wieczorem jest wyrzucana albo zjadana przez rodzinę sprzedawcy. Nic w tym złego, ale przecież mogli je zjeść znacznie wcześniej bez konieczności wysiadywania przy drodze 12 godzin. - Handel przydrożny ma wpływ na bezpieczeństwo wszystkich podróżujących. Sprzedający często nie zdają sobie sprawy, że siedząc przy drodze są zagrożeniem. Nastawiają się na handel a nie dbają o własne życie. Naraża się innych kierujących do gwałtownego hamowania. Parkowanie w niedozwolonych miejscach.- powiedział oficer prasowy, Sławomir Masojć z Komendy Miejskiej Policji w Legnicy. Sprzedawanie polega na siedzeniu i czekaniu na konsumenta. Bez wysiłku, bez inicjatywy, czasem nawet i bez pracy. Trudno zrozumieć, dlaczego żaden, ale to żaden z setek sprzedających grzyby nie zada sobie choć troszkę trudu i nie wystawi kartki na patyku z napisem "prawdziwki" albo "rydze". Coś, co go wyróżni od innych, co poinformuje o jego istnieniu. Czas ma swoją cenę, której nie liczą. Właśnie z powodu kosztów czasu, te grzyby, jabłka czy maliny są droższe przy drodze niż w supermarkecie. Przydrożni handlowcy takich problemów nie mają, dlatego stoją i marnotrawią swój wysiłek narzekając nas swój lichy los i rujnujące ich supermarkety. Anna Bachta