Miasto ma 9 własnych spółek, a w kolejnych 6 jest właścicielem większości udziałów czy akcji. Zajmują się przeróżnymi rzeczami: od budowania mieszkań, dowożenia mieszkańców do pracy i dostarczania im wody, do basenów, zarządzania Halą Ludową czy klubem piłkarskim WKS Śląsk Wrocław. Okazuje się, że tylko w dwóch miejskich spółkach (centrum treningowe Spartan oraz centrum SPA), prezes zarabia mniej niż Rafał Dutkiewicz. W pozostałych pobory stałe są większe. Czasem nawet znacznie. A przypomnijmy, że prezydent Wrocławia zarabia więcej (12,5 tys.) niż marszałek województwa Marek Łapiński (12 320 zł) czy wojewoda Rafał Jurkowlaniec (11,3 tys.) - wszystkie kwoty brutto. To nie jest dużo Wodociągi, Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne, Wrocławskie Inwestycje oraz WKS Śląsk. W tych czterech spółkach, które albo jak trzy pierwsze są wprost miejskie, albo jak klub - gmina ma większość, szefowie zarabiają najwięcej. O takich pieniądzach Rafał Dutkiewicz na swoim urzędzie może tylko pomarzyć - wszak dostaje ledwie dwie trzecie tego, co każdy ze wskazywanych przez niego (lub przy jego kluczowym udziale) prezesów. A do tego dochodzą jeszcze przecież premie. - To nie są wyjątkowo wysokie zarobki. W sektorze prywatnym zdarza się, że tyle co prezesi w miejskich spółkach zarabiają szefowie dwudziesto, trzydziestoosobowych zespołów - podkreśla Maciej Potocki. Chcieliby więcej Prawda jest taka, że we Wrocławiu chciano by za przyzwoite pieniądze zatrudnić dobrych menedżerów. Ale nawet w spółkach nie da się tego zrobić. - Wysokość zarobków członków zarządów w spółkach publicznych, podobnie z resztą jak w urzędzie, regulowana jest odpowiednimi ustawami - wyjaśnia Maciej Potocki, dyrektor departamentu prezydenta Wrocławia. W spółkach wygląda to tak. Główny Urząd Statystyczny ustala stawkę bazową, a rada nadzorcza lub zgromadzenie wspólników lub prezydent (jest to szczegółowo regulowane przepisami i zależy od rodzaju spółki) podejmuje decyzję dotyczącą wysokości współczynnika (w ramach widełek ustalonych ustawowo), przez który ta stawka jest mnożona. - Zależy on od specyfiki danej spółki. Nie tylko od tego jak jest ona ważna dla miasta, ale także od wielkości przedsiębiorstwa, ilości przeprowadzanych inwestycji i sytuacji w danym sektorze. Bo żeby zatrudnić fachowca np. od budowy dróg trzeba go czymś zachęcić, żeby pracował dla miasta, a nie w sektorze prywatnym. Gdzie i tak zarabia się więcej - dodaje. Zły populizm Eksperci twierdzą, że proporcje zarobków są chore. I to wcale nie te: prezydent miasta - szef wodociągów. - Kuriozalne jest to, że prezydent wielkiego organizmu, jakim jest miasto, zarabia tak mało w stosunku do poborów menedżerów z sektora prywatnego - twierdzi Ireneusz Jabłoński z Centrum im. Adama Smitha. - Ale źle jest także, że prezesi takich spółek nie mają poborów zbliżonych do tych w firmach prywatnych. Nawet w konserwatywnej pod tym względem Francji zrozumiano, że szef państwowego koncernu, takiego jak Renault, musi zarabiać tyle, ile inni. Za dobre pieniądze zatrudniono dobrych menedżerów i nie trzeba było już dotować firmy. Polskie ograniczenia wysokości zarobków są wynikiem źle rozumianego populizmu - dodaje. Może więc gdyby dało się zapłacić więcej za zarządzanie niektórymi spółkami, mielibyśmy sprawniej przeprowadzane remonty? Choć oczywiście niczego nie da się zagwarantować. - Nie powiem, że nie zdarzałyby się wpadki, ale liczba sprawnych menedżerów na rynku jest ograniczona. I żeby ich ściągnąć, trzeba zapłacić za ich poziom kompetencji więcej niż konkurencja. Dopóki tego nie zrozumiemy, sektor publiczny będzie kulał - dodaje Ireneusz Jabłoński. Bartłomiej Knapik