Za imprezę masową uznaje się koncert pod gołym niebem, gdzie bawi się ponad tysiąc osób, ale i zabawę w klubie na ponad 300 osób. Pijącemu tam alkohol grozi grzywna, a właścicielowi klubu utrata koncesji, czyli plajta - pisze "Gazeta Wyborcza". We Wrocławiu działa 12 klubów, w których może się bawić ponad 300 osób, ale zakaz wstępu z alkoholem do wyznaczonych stref obowiązuje tylko w dwóch. Bogdan Pabisz, właściciel Wuzetki, największego klubu w mieście: - Kilka miesięcy temu postawiliśmy siatkę przy wejściu na salę taneczną. Ochroniarze sprawdzają, czy nikt nie wchodzi tam ze szklankami. Przed dylematem: pić czy tańczyć stanęli też studenci, którzy uczestniczyli w koncertach wrocławskich juwenaliów. Na większej części Pól Marsowych można było kupić piwo. Ale kilkadziesiąt metrów przed estradą stanęła metalowa siatka. Przy wejściu do zamkniętego sektora ochroniarze sprawdzali, czy nikt nie wnosi alkoholu, także tego kupionego na imprezie. Krzysztof Jakubczak, organizator m.in. wrocławskich Szant i Łykendu, na których co roku bawi się po kilkanaście tysięcy osób: - To absurdalny przepis, z którego jest więcej szkody niż pożytku. Organizatorzy obchodzą go, dzieląc teren imprezy płotami. Problem dotyczy klubów w całej Polsce. Mariusz Pluta z warszawskiej Proximy, w którym co weekend bawi się kilkaset osób: - Przepis jest absurdalny, ale na razie spotykaliśmy się z dużą przychylnością stołecznej policji, która po prostu nie interweniuje. Jednak po ostatnich wydarzeniach w Warszawie, gdzie pseudokibice zdewastowali centrum miasta, spodziewam się, że przepisy o bezpieczeństwie imprez masowych będą surowiej egzekwowane. Wczoraj Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji przedstawiło nowy projekt ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych. Znalazły się tam dodatkowe obostrzenia dotyczące imprez sportowych. I pozostał zakaz wnoszenia alkoholu na wszystkie imprezy masowe.