Efekt jest taki, że człowiek, do którego wezwano pomoc, nie żyje, a uczestnicy zajścia wyjaśniają jego okoliczności. Rodzina jest rozgoryczona. Córki nie chcą się wypowiadać, a matka ze łzami w oczach przytacza tragedię. Był drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy domownicy poszli do Szalejowa, do mamy i babci. W domu został tylko 66-letni ojciec i córka z dziećmi. Około godziny 19, jak zaczynała się dobranocka, mężczyzna zaniemógł. Żona chorego twierdzi, że córka od razu sięgnęła po telefon i zadzwoniła po pogotowie: - Wiedziała przecież, w jakim stanie był ojciec - od dawna chorował na serce, przeszedł dwa zawały. W międzyczasie córka powiadomiła rodzinę będącą poza domem. Wszyscy przyjechali jak mogli najszybciej. Pogotowia przy chorym nie było. - Za piętnaście ósma znowu zadzwoniłam - mówi żona. - Przyjechali za jakieś piętnaście minut, próbowali jeszcze reanimować, ale wiedziałam, że jest już za późno... Dlaczego nie mieli odnotowanego naszego pierwszego zgłoszenia, dużo wcześniej, tylko dopiero kolejne - zastanawia się kobieta. Na temat przebiegu całego zdarzenia, notabene - rodzinnej tragedii, które odbiło się głośnym echem w mieście, krążą rozmaite wersje. Faktem jest, iż dyspozytorka Pogotowia Ratunkowego w Kłodzku, przyjmując interwencję, na karcie zgłoszenia w rubryce "opis" zanotowała: pijany -nieprzytomny. - Syn jak to zobaczył, nie wytrzymał nerwowo, zgniótł kartkę i rzucił się do karetki... - mówi kobieta. Jak informuje Wioletta Martuszewska, oficer prasowy Komendy Powiatowej Policji w Kłodzku, 26 grudnia 2007 r. o godz. 19.55 na policję zadzwoniła mieszkanka Polanicy, powiadamiając o pogorszeniu się stanu zdrowia członka rodziny. Z kolei o godz. 20.10, dyżurny odebrał telefon od osoby z pogotowia ratunkowego, która informowała go o uszkodzeniu drzwi w karetce. Po przyjeździe na miejsce zdarzenia, funkcjonariusze ustalili, iż wszyscy w konwoju karetki byli trzeźwi. Stanu trzeźwości nie mogli natomiast ustalić w przypadku członka rodziny - 25-letniego mężczyzny, agresora, gdyż zbiegł z miejsca zdarzenia. Obecnie policja prowadzi postępowanie w sprawie uszkodzonego pojazdu. Natomiast nie jest jeszcze ustalone, jakich obrażeń doznał kierowca pogotowia. Aleksandr Niedzielski, dyrektor SP ZOZ-u w Kłodzku - jednostce, której podlega pogotowie ratunkowe twierdzi, iż wszyscy członkowie rodziny zachowali się agresywnie, byli pijani. Była to napaść na pracowników pogotowia. I odsyła na policję. Zapytany o czas, w jakim rodzina interweniowała w sprawie pomocy, odpowiada tylko: - Rodzina może teraz różne rzeczy twierdzić. Czy pogotowie ratunkowe z Kłodzka (tam ma bazę) rzeczywiście potrzebowało aż około godziny, żeby dojechać na miejsce wezwania? Jeśli tak, na co wskazuje rodzina, to jest to o tyle kuriozalna sprawa, że wydarzyła się właśnie w Polanicy Zdroju, gdzie jest szpital - nie dalej niż trzy kilometry od ul. Dąbrowskiego. Może więc warto się zastanowić nad inną organizacją służby ratunkowej w powiecie kłodzkim? A może to członków rodziny poniosły nadmierne emocje w związku ze śmiercią ojca i rozpętali awanturę, która jeszcze długo będzie dawała o sobie znać? Notabene, matka twierdzi, że prosiła o coś na uspokojenie dla syna, ale lekarz nie reagował. - W ogóle zachowywał się tak: kazali, to przyjechał. Nic więcej - skarży się kobieta. W tej sprawie gazeta nie jest od ferowania wyroków. W każdym bądź razie życia zmarłemu nic już nic wróci, żyjącym pozostał niesmak i wyjaśnienie sprawy na policji i prawdopodobnie przed sądem. Pozostaje jeszcze tylko pytanie: Czy ktoś z całego zajścia wyciągnie właściwe wnioski? mm