Deutsche Welle: W swojej nowej książce "Utajona wojna Putina" twierdzi Pan, że Rosja ma w Niemczech tajne oddziały. Prasa mówi wręcz o "putinowskiej tajnej armii". Jak można to rozumieć: pośrednio czy bezpośrednio? Boris Reitschuster: Jak najbardziej bezpośrednio, mimo że nie podoba mi się pojęcie "armia". Armia to coś wielkiego, a tu chodzi raczej tylko o oddziały. Według tajnych służb liczą one od 250 do 300 ludzi. Powstają na bazie szkół sportów walki, gdzie uczy się tak zwanego sportu "Systema", mającego wiele wspólnego z rosyjskimi oddziałami specjalnymi "specnaz". Te szkoły wyrastają na Zachodzie jak grzyby po deszczu. Zastrzegam jednak, że 99,99 proc. trenujących tam ludzi nie ma nic do czynienia z tymi oddziałami. Nie można generalnie wszystkich podejrzewać, że są tajnymi rosyjskimi bojownikami, ale rekrutuje tam się ludzi, wysyła ich potem do Moskwy pod pozorem dalszych szkoleń, gdzie są kształceni metodami "specnazu". - Przysposabia się ich nie tylko do walki wręcz, ale także do obchodzenia się z ładunkami wybuchowymi, bronią palną i uczy sabotażu. Potem wracają do Niemiec i czekają na rozkaz z Moskwy. Niektórzy z nich pracują w policji, niektórzy w Bundeswehrze. Gdy Krajowy Urząd Ochrony Konstytucji złapał dwóch takich mężczyzn, powiedzieli: jesteśmy rosyjskimi oficerami i żądamy odpowiedniego traktowania. Czy są to obywatele Rosji czy Niemiec? - Większość z nich to Niemcy albo osoby mające dwa paszporty: niemiecki i rosyjski. Także większość z nich jest rosyjskojęzyczna. W Republice Federalnej żyją prawie 4 mln osób z byłego Związku Radzieckiego. Dominują wśród nich lojalni obywatele Niemiec, zawsze to podkreślam. Lecz jeżeli nazwać rzeczy po imieniu, mamy do czynienia z 250-300 rosyjskimi sabotażystami, którzy czekają tylko na odpowiednią chwilę? - To prawda. Gdy usłyszałem to na własne uszy i gdy przeglądałem dokumenty tajnych służb, byłem zaszokowany i nie chciałem w to uwierzyć do chwili zweryfikowania tego na podstawie innych źródeł. Gdy zacząłem zajmować się tym poważnie, zrozumiałem, że to nic nowego, to samo robiono w czasach enerdowskich. Nie jest to żaden wynalazek Putina, tylko kontynuacja starych metod KGB. Jeżeli chodzi o aktualne bojówki, nawet jeżeli nie ma żadnych informacji o ich roli w konkretnych incydentach, nieprzyjemne jest wyobrażenie, że gdzieś już może być ukryty jakiś ładunek wybuchowy. Co będzie, gdy nadejdzie godzina X? W roku 1971 radziecki major Oleg Ljanin przeszedł na stronę Anglików. Był w KGB i brał udział właśnie w takim programie. Wielka Brytania kazała wtedy opuścić swoje terytorium 100 pracownikom KGB i radzieckiego wywiadu wojskowego GRU. Dlaczego nie robią tego niemieckie władze? Tajne służby mają przecież informacje, które panu też pokazano. - Po pierwsze, dokumenty pokazał mi nie niemiecki, lecz zachodnioeuropejski wywiad. Czułem tam wyraźne niezadowolenie z powodu, że Niemcy tak długo bagatelizowali te informacje. Muszę tu nadmienić, że stworzenie takich putinowskich oddziałów, szkolenia bojowników i działalność rosyjskich agentów szpiegów w Niemczech były dla mnie mniejszym zaskoczeniem niż naiwność i łatwowierność Zachodu. Mamy zbyt słabą historyczną pamięć. Zapomnieliśmy, jak było za czasów zimnej wojny, jakimi metodami posługiwał się Związek Radziecki. Czasy zimnej wojny jednak powracają i takie zagrożenia trzeba traktować poważnie. Rozmawiał Efim Schuhmann / tł. Małgorzata Matzke / Redakcja Polska Deutsche Welle *** Boris Reitschuster jest niemieckim dziennikarzem i publicystą. Napisał kilka książek