Nie miałem innego wyboru. W Syrii nie dało się już dłużej żyć. Oczywiście wiedziałem, że ucieczka przy pomocy przemytników może oznaczać śmierć. Ale zawsze była możliwość, że mogę dotrzeć do Europy żywy. W Damaszku już dawno pożegnałem się z życiem. Każdego ranka żegnałem się z rodziną, bo nie wiedziałem, czy wieczorem w ogóle wrócę do domu. W drodze do pracy musiałem pokonać siedem posterunków kontrolnych. Ucieczka do Europy niosła chociaż szansę na to, że będę żyć - ale bez przemytników nie dało się tego zrobić. Sprzedałem swój dom za 17 tys. dolarów; kiedyś był on właściwie wart 80 tysięcy. Moja żona i syn przeprowadzili się do teściów. Od mojego pracodawcy i władz dostałem jednodniowe pozwolenie, żeby w pojedynkę wyjechać do Libanu. Tam zaczęła się moja odyseja. Poleciałem do Turcji. Zanim dotarłem do Izmiru, poznałem paru Syryjczyków i postanowiliśmy od tego momentu trzymać się razem. W Izmirze stosunkowo łatwo dostaliśmy telefon do przemytnika. Wystarczyło tylko popytać, bo wszyscy o tym otwarcie mówią. Jeden telefon i mieliśmy kontakt. Kasa dla przemytnika Szefa bandy przemytników nigdy w Turcji nie widzieliśmy na oczy, bo kontakt był zawsze tylko przez jakiegoś pośrednika. Pomimo tego nazywaliśmy go przemytnikiem. Wciąż trzymał nas w niepewności, kiedy wyruszymy; czasami mówił, że dziś, czasami, że jutro. W rzeczywistości wszystko trwa dość długo, bo przemytnicy starają się zebrać jak najwięcej ludzi, żeby załadować ich na statek. Ale zanim dostałem jakieś dalsze informacje, w kantorze wymiany walut musiałem zdeponować pieniądze za przejazd - 1150 euro -tyle miała kosztować przeprawa do Grecji. W kantorze pieniądze leżały przez tydzień - skąd miał je odebrać pośrednik. Gdyby w ciągu tygodnia nie udało się wyruszyć z Turcji, mogłem odebrać te pieniądze. W innym wypadku po siedmiu dniach pieniądze przechodzą na jego własność. Kantor bierze od osoby 50 euro za przechowywanie tego depozytu. Przemytnicy są w ciągłym kontakcie z kantorem. Kiedyś wreszcie do mnie zadzwonili. Szybka przeprawa do Grecji Miałem szczęście. Przeprawa miała odbyć się już po trzech dniach. Pośrednik zapewniał, że wszystko będzie dobrze, że nie mamy się czego bać, że statek jest duży i bezpieczny. Ale czego ja się miałem bać - byłem przecież z Syrii. Tam już wszystko przeżyłem. Nie powiedział tylko, że jeden z nas będzie musiał sterować łodzią. To był ktoś, kto trochę mniej zapłacił, ale za to musiał przejąć całą odpowiedzialność. Tyle, że ten facet nie miał żadnego pojęcia i inny pasażer musiał go zastąpić. Na łodzi było nas 36; łódź była długa na 6 metrów i dwa metry szeroka. Jedyną wskazówką na drogę, jaką dał nam przemytnik, było, że mamy płynąć w kierunku światełka na horyzoncie. I nic więcej. No więc płynęliśmy. Niewiele brakowało, żeby zatrzymali nas żołnierze tureckiej marynarki, bo u wybrzeży Grecji odbywały się jakieś manewry morskie. Ale wskoczyliśmy do morza i przez trzy godziny płynęliśmy, walcząc o nasze życie. Cały mój dobytek wcześniej spakowałem w torby plastikowe i balony. Kiedy dotarłem do Grecji najpierw byłem przez 6 dni w obozie dla uchodźców, żeby się zarejestrować. Potem przedzierałem się dalej do Aten, żeby tam nawiązać kontakt z inną bandą przemytników. Każdy w Atenach wie, gdzie są przemytnicy W Atenach bez problemu znalazłem przemytników. Każdy wie, że można ich spotkać na placu Omonia - w Cafe Pasza. Wiedzą też o tym władze Aten, ale nikt nic nie robi. Prawdopodobnie jest to im nawet na rękę. W każdym razie tam spotkałem się z pośrednikiem, który mi wyjaśnił dalszy przebieg. W kantorze walutowym miałem wpłacić 4 tys. euro, za to on miał dla mnie zorganizować bilet lotniczy do Niemiec, przejazd na lotnisko i co najważniejsze - podrobiony paszport. Udało mi się go namówić na 3800 euro. Dobre i to. Tym razem chciał się ze mną spotkać szef bandy, Afgańczyk. Powiedział, że pomocny będzie mój wygląd. Trochę inne ciuchy i jak nic można mnie wziąć za Greka albo Czecha. Czasami przemytnicy kupują paszporty i tylko podmieniają zdjęcia, czasami dostaje się paszport kogoś o podobnym wyglądzie. Kilka dni później przemytnicy zawieźli mnie samochodem na lotnisko. Mogłem wziąć tylko podręczny bagaż, żebym nie musiał nigdzie iść do okienka. Ale ja i tak niewiele miałem ze sobą... Dał mi do ręki moją nową "tożsamość", sfałszowany czeski paszport, zrobił odprawę do samolotu i pokazał, do której mam iść bramki. Potem się pożegnaliśmy. Dobrowolnie na policję We Frankfurcie wyrzuciłem do kosza paszport i zgłosiłem się na policję. Wiedziałem, że i tak tego nie uniknę. Niemcy są znani z tego, że natychmiast rozpoznają lewe dokumenty. Chciałem uniknąć kompromitacji, żeby policja mnie aresztowała na lotnisku. Moi przyjaciele w Syrii często mnie pytają, czy mają też ryzykować taką przeprawę. Opowiadam im, jak było ze mną. Decyzję każdy musi podjąć sam i jest to kwestia losu, czy się przeżyje, czy nie. Obojętnie, czy Europa albo świat coś wymyśli na przemytników. Ludzie w krańcowej sytuacji zawsze znajdą jakąś drogę, żeby uciec. Ja zawsze bym się na to decydował, bo w Syrii już dawno pożegnałem się z życiem. Z Alaą Houdem rozmawiała Diana Hodal/ Redakcja Polska Deutsche Welle