Premier Węgier Viktor Orbán lubi podkreślać i to często, że jego rząd słucha głosu narodu i respektuje jego wolę. W tych dniach wola społeczeństwa skierowana jest jednak przeciwko niemu: od tygodni tysiące Węgrów protestują przeciwko tzw. ustawie niewolniczej podwyższającej limit godzin nadliczbowych. Także u progu tego weekendu na ulice wyszły tysiące ludzi - według niezależnych mediów blisko 5 tys. w samym w Budapeszcie, a i w innych miastach pojawiły się mniejsze i większe grupy protestujących. Według aktualnego sondażu instytutu badania opinii publicznej Publicus, 66 proc. Węgrów sympatyzuje z demonstrantami, tak samo duża grupa odrzuca zmiany kodeksu pracy. Szczyt cynizmu Nowelizacja kodeksu pracy przewiduje podwyższenie limitu godzin nadliczbowych z obecnych 250 do 400 rocznie, a pracodawcom daje trzy lata na ich rozliczenie. Mimo masowego sprzeciwu obywateli, związków zawodowych i partii opozycyjnych parlament zatwierdził zmiany, a prezydent János Áders podpisał ustawę, po czym złożył węgierskim obywatelom życzenia pogodnych Świąt Bożego Narodzenia "w kręgu rodziny i przyjaciół". Komentatorzy niemal jednogłośnie uznali to za szczyt cynizmu. Viktor Orbán z kolei dopiero w piątek po raz pierwszy skomentował demonstracje - w mało pochlebny sposób: w cotygodniowym wywiadzie na antenie Radia Kossuth nazwał protesty "histerycznym wrzaskiem". Orbán powtórzył też zarzut wysuwany już przez innych, czołowych polityków Węgier: protesty zainicjował i finansuje amerykański miliarder George Soros. Nadchodzi "Rok oporu" Podpis prezydenta Jánosa Ádersa pod ustawą i uwagi Orbána tylko rozogniły protesty. W piątek, mimo deszczu i zimna, tysiące demonstrantów znowu przeciągnęli spod Parlamentu, przez most nad Dunajem do Pałacu Sándora, rezydencji prezydenta w Budzie. Aktywistka liberalnego ruchu pozaparlamentarnego Momentum Anna Donáth ogłosiła rok 2019 "Rokiem oporu" przeciwko porządkom Orbána. Donáth stała się "twarzą protestów", od kiedy została w ubiegłym tygodniu brutalnie zatrzymana przez policjantów i bez wyjaśnień godzinami przetrzymywana w areszcie. "Bądźcie wściekli i głośni, macie do tego prawo!" - apelowała 31-letnia socjolog do demonstrantów. Przedstawiciel związku zawodowego pedagogów zalecił na nadchodzące tygodnie rozwiązanie: "Kraj powinien zastygnąć w bezruchu!". Węgierskie związki zawodowe planują po świątecznych dniach ogólnokrajowe strajki. Gdyby doszło do takich akcji strajkowych, byłyby one pierwszymi od czasu objęcia przez Orbána rządów w 2010 roku. Tak jak po raz pierwszy od 2010 w protestach uczestniczą przedstawiciele wszystkich partii opozycyjnych zasiadających w parlamencie, łącznie z nacjonalistycznym Ruchem na rzecz Lepszych Węgier (Jobbik). Wyłamuje się tylko czterech skrajnie prawicowych posłów. Z demonstrującymi solidaryzują się też prominentni przedstawiciele Kościołów, wśród nich Tamás Fabiny, biskup Ewangelicko-Luterańskiego Kościoła Węgier i duchowny katolicki Miklós Beer, ordynariusz diecezji Vac. W wywiadach udzielonych w ostatnich dniach węgierskim mediom obydwaj ostro skrytykowali konfrontacyjną politykę prowadzoną przez rząd Orbána. Szereg lokalnych parlamentów na Węgrzech obsadzonych przez partie opozycyjne, w tym w Szeged na południu kraju i Salgótarján na północnym wschodzie, zapowiedziało ponadto, że nie będzie stosowało nowych regulacji kodeksu pracy. Jednoczący skutek polityki Orbána Nieobecna dotąd jedność opozycji parlamentarnej, związków zawodowych, Kościołów, NGO i lokalnych administracji może stać się dla Orbána niebezpieczna - bo też premier nie wykazuje jakiejkolwiek woli negocjacji czy kompromisu. Zdaniem wielu obserwatorów tym bardziej spaja to opozycję. Z perspektywy niemieckiej, nowelizacji kodeksu pracy była racjonalna. Węgry cierpią na gwałtowny brak rąk do pracy. W ostatnich latach wyemigrowało blisko 600 tys. osób, w tym wiele znakomicie wykształconych. Jednocześnie Węgry są ważną zagraniczną lokalizacją dla niemieckiego przemysłu, przede wszystkim koncernów motoryzacyjnych Audi, BMW, Mercedes i Opel. Za pomocą "ustawy niewolniczej" rząd Orbána chce złagodzić brak siły roboczej. Winne niemieckie koncerny? Przedstawiciele opozycji zarzucają rządowi w Budapeszcie, że zmienił ustawę na zlecenie niemieckiego przemysłu. Powołują się między innymi na wypowiedź ministra spraw zagranicznych Pétera Szijjártó z końca listopada. Po wizycie w Duesseldorfie stwierdził, że niemieckie firmy z zadowoleniem przyjęłyby nowelizację prawa, które by pozwoliło na więcej elastyczności. Rzecznik Audi powiedział w tym kontekście DW, że firma z zasady nie komentuje kwestii politycznych. Rzecznik Niemiecko-Węgierskiej Izby Przemysłowo-Handlowej stwierdził natomiast, iż Izba nie dysponuje żadnymi informacjami, mogącymi świadczyć o tym, że nowa regulacja dotycząca czasu pracy na Węgrzech miałaby nastąpić na polecenie lub zamówienie niemieckich przedsiębiorstw. W miniony piątek protesty miały miejsce także w Berlinie. Kilkudziesięciu aktywistów nazywających się "Wolną Węgierską Ambasadą" demonstrowało przed gmachem Niemiecko-Węgierskiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Ich żądanie: "Niemieckie przedsiębiorstwa na Węgrzech powinny uznać, co jest dla nich ważniejsze - interesy z reżimem Orbána czy europejskie wartości i ochrona praw pracowników". Redakcja Polska Deutsche Welle