"Der Spiegel" uchodzi na najważniejszy i najbardziej wpływowy tygodnik na niemieckim rynku prasowym. Jego założyciel Rudolf Augstein walczył w powojennych Niemczech o wolność prasy i w 1962 roku trafił nawet na jakiś czas do więzienia wskutek tak zwanej "afery Spiegla". Jego magazyn opublikował artykuł podważający zdolność obronną Bundeswehry, co spowodowało oskarżenie go o zdradę stanu. To właśnie wtedy "Der Spiegel" stał się symbolem niezależnego, niemieckiego dziennikarstwa. Gdy dziś ponownie mówi się o "aferze Spiegla", chodzi w niej nie tyle o sam tygodnik, tylko jego 33-letniego reportera Claasa Relotiusa, który, jak się okazało, w swoich tekstach wymyślił bohaterów, miejsca i fakty, które rzekomo miały miejsce. "Der Spiegel" to wykrył i podał do wiadomości publicznej. Sprawdza się każde słowo i każdą liczbę "To mnie naprawdę zaskoczyło", powiedział w rozmowie z Deutsche Welle Stefan Niggmeier, który także pracował dla "Spiegla". Gdyby taki skandal dotyczył konkurującego z nim tygodnika "Focus" albo tabloidu "Bild", jego zdziwienie z pewnością byłoby mniejsze. "Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że jednemu z moich kolegów może udać się wywieść w pole pracowników działu dokumentacji tygodnika i sprzedać im całkowicie zmyślone historie" - dodał. Dział dokumentacji "Spiegla" cieszy się znakomitą opinią. Liczy 60 pracowników sprawdzających pedantycznie wszystkie teksty napisane przez pracujących dla tego tygodnika dziennikarzy. Biorą oni pod lupę każde słowo i każdą liczbę zawartą w którymś z artykułów przeznaczonych do publikacji. "Sam tego doświadczyłem, kiedy któryś z pracowników działu dokumentacji do mnie zadzwonił i czytał mi słowo po słowie mój artykuł, pytając: skąd pochodzi ta czy inna liczba i kto mi ją podał. Nie zawsze to było przyjemne", wspomina Niggmeier. Każdy tekst zamieszczony na łamach "Spiegla" podlega tej procedurze. Wcześniej zostaje przeczytany przez przynajmniej jednego kierownika działu i jednego redaktora naczelnego. Jest także starannie analizowany przez pracowników działu lektoratu i działu prawnego. W ten sposób w Niemczech pracuje tylko "Der Spiegel". 99,99 proc. dziennikarzy pracuje rzetelnie Jednak w przypadku Relotiusa ten system bezpieczeństwa zawiódł. Zdaniem przewodniczącego Niemieckiego Związku Dziennikarzy (DJV) Franka Überalla stało się tak dlatego, że Relotius pisał o sprawach i wydarzeniach, które "nie dają się łatwo zbadać i zweryfikować". Jak powiedział w rozmowie z Deutsche Welle: "Trudno jest zadzwonić do jakiejś kobiety w Syrii i spytać, czy rozmawiała ze reporterem tego tygodnika. Trzeba zdać się na etykę zawodową dziennikarzy i wierzyć, że przestrzegają jej na co dzień". Frank Überall jest przekonany, że w sprawie Relotiusa mamy do czynienia z przypadkiem odosobnionym. "To tylko jedna osoba, a 99,99 procent koleżanek i kolegów zawsze pracuje rzetelnie", twierdzi. Mimo to "trzeba sprawdzić, czy afera nie zatoczy szerszych kręgów". Relotius pracował bowiem także dla innych mediów. Jego teksty zamieszczały takie dzienniki jak "Die Welt" i "NZZ am Sonntag". To był często naprawdę wspaniały materiał na artykuł Stefan Niggemeier dostrzega w niej jeszcze inny, kto wie czy nie ważniejszy problem. Jak mówi: "To nie przypadek, że teksty napisane przez Claasa Relotiusa zostały obsypane nagrodami. Stało się tak dlatego, że przedstawiały ważne i skomplikowane problemy naszego świata w pigułce, że ich autorowi udawało się nadać im rys indywidualny i sprowadzić do minimum w sposób zrozumiały dla każdego. To nie zawsze musi być złe, ale można mieć czasem wątpliwości, czy właśnie na tym powinno polegać dzisiejsze dziennikarstwo", zauważa. Nie można się dziwić sukcesom Relotiusa, który zawsze "potrafił przedstawić doskonałą historię", nawet jeśli opisane przez niego zdarzenia mijały się z prawdą. Reporterka Deutsche Welle Sandra Petersmann zna podobne sytuacje z własnego doświadczenia. Jeździ na reportaże do takich państw jak Irak czy Afganistan. Ostatnio pisała o islamskim terrorze na Filipinach. Głównym zadaniem reportera jest zawsze trzymać się faktów "Nie czułabym się dobrze, gdybym pojechała na reportaż na Filipiny i wróciła do redakcji z pustymi rękoma" - mówi Petersmann. "Zawsze ma się wtedy w głowie pewien pomysł na artykuł, który chce się zrealizować na miejscu. Ale gdy sytuacja wygląda tam całkiem inaczej niż nam się wcześniej wydawało, trzeba ją przedstawić tak, jak wygląda naprawdę, oddać jej wszystkie barwy i odcienie. Nawet jeśli w ten sposób nie opiszemy wydarzenia stulecia, przynajmniej będziemy mieli pewność, że napisaliśmy prawdę" - dodaje. Do tej pory nikt na nią nie naciskał, żeby opisała coś w sposób mogący bardziej zainteresować odbiorców. Czy Claas Relotius sam miał takie ambicje, czy też ktoś tego od niego wymagał, to wszystko ma zostać teraz wyjaśnione w wewnętrznym śledztwie prowadzonym przez komisję złożoną z pracowników tygodnika i zewnętrznych ekspertów. Sprawa Relotiusa: Czy prasa kłamie? Dla tych, którzy chętnie mówią o "łże-mediach" i podejrzewają je o manipulowanie faktami, sprawa Relotiusa jest prawdziwym darem niebios. Tymczasem, jak twierdzi Stefan Niggmeier, "sposób, w jaki podszedł do niej 'Der Spiegel' obala zarzuty, że prasa kłamie". Tygodnik od razu poinformował o niej opinię publiczną i prowadzi śledztwo przy otwartej kurtynie.