- Nie chcemy być rządem dogmatycznym, doktrynalnym, ani rządem jednych skrajności, socjalizmów, ani rządem drugich skrajności, neoliberalizmów. Chcemy być rządem, który łączy gospodarkę ze społeczeństwem, ale też ten wymiar europejski z wymiarem naszym polskim, lokalnym. Globalnym z Polską - można powiedzieć - powiatową - mówił we wtorek premier Mateusz Morawiecki w czasie ceremonii powołania nowych ministrów w Pałacu Prezydenckim. Uśmiechnięty gospodarz uroczystości odwołał wcześniej ośmiu szefów resortów. To zdecydowanie także polityczne zwycięstwo Andrzeja Dudy. Bardzo znaczący jest fakt, że na ceremonii nie było Jarosława Kaczyńskiego. Koniec niezatapialnego Największą niespodzianką jest odwołanie szefa MON. Antoni Macierewicz uchodzi przecież za polityka wagi ciężkiej, w PiS zaraz po prezesie. Najwidoczniej jednak wchodząc w konflikt z prezydentem przeliczył się. Niewykluczone, że jego odejście jest elementem większego porozumienia między Dudą a Kaczyńskim - nowy premier, rekonstrukcja rządu, odwrót od twardego prawicowego elektoratu i otwarcie na bardziej umiarkowane centrum w zamian za podpisanie ustaw o reformie sądownictwa. Duda, tak długo wyszydzany jako grzeczny chłopiec na posyłki, pokazał tym samym, że opanował warsztat politycznego przetargu. Fachowcy zamiast ideologów Rzeczywiście nowe twarze w rządzie Morawieckiego, takie, jak minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz, minister finansów Teresa Czerwińska czy minister inwestycji Jerzy Kwieciński, nie są ideologami, ale solidnymi fachowcami. Kaczyński zadbał jednak najwidoczniej o to, by jego najwierniejsi współpracownicy, jak Joachim Brudziński czy Mariusz Błaszczak, patrzyli młodemu premierowi na ręce. Znacząca w tym kontekście jest osoba Beaty Szydło. Jej popularność predestynuje ją do wystawienia jej przeciwko Andrzejowi Dudzie w kolejnych wyborach prezydenckich. Pozostawienie jej u boku nowego premiera w charakterze pełnomocnika do spraw społecznych to ostrzeżenie i środek dyscyplinujący także dla urzędującego prezydenta. Gesty otwarcia Rekonstrukcja rządu w Warszawie nieprzypadkowo odbywa się właśnie teraz, kiedy Bruksela postawiła pod pręgierzem Polskę, uruchamiając art. 7 unijnych traktatów. Unijni politycy mówili nawet o uzależnieniu wypłat unijnych dotacji od przestrzegania praworządności. Być może Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki chcieli wysłać polubowny sygnał do Brukseli jeszcze przed wieczorną kolacją premiera z szefem KE Jeanem-Claudem Junckerem. Decydujące pytanie brzmi, czy mamy do czynienia z pijarowym trikiem ocieplenia wizerunku czy z rzeczywistą korektą kursu. Jedno jest pewne - duet Duda-Morawiecki składa się z dwóch młodych, umiarkowanie konserwatywnych i pragmatycznych polityków. To pozwala żywić nadzieję na przezwyciężenie ogromnych podziałów społecznych w Polsce. Bruksela zrobi dobrze, jeśli - zamiast grozić - skorzysta z szansy na nowe otwarcie. To samo odnosi się do Berlina. Nowy polski szef dyplomacji w pierwszym oświadczeniu w tym charakterze na jednym oddechu wymienił pierwsze cele swoich podróży zagranicznych: Bułgarię (obejmuje właśnie unijną prezydencję) i Berlin. Dodał przy tym, że Niemcy są głównym partnerem gospodarczym i politycznym Polski. Czyli jednak świeży wiatr z Warszawy? Bartosz Dudek / polska redakcja "Deutsche Welle"