Nadkomisarz Johannes Pletl zapewne długo nie będzie mógł zapomnieć przesłuchań mężczyzny, nazywanego "pielęgniarzem śmierci", który stanął w zeszłym tygodniu przed sądem krajowym w Monachium za zamordowanie sześciu osób - pisze w poniedziałek (2.12.2019) dziennik "Sueddeutsche Zeitung". Pletl pięć razy przesłuchiwał pochodzącego z Polski 38-letniego Grzegorza W., który przyznał się do popełnienia sześciu zabójstw, a także trzykrotnego usiłowania zabójstwa i trzykrotnego niebezpiecznego uszkodzenia ciała. Przestępstwa popełnił za pomocą zastrzyku z wysoką dawką insuliny, którą wstrzykiwał podopiecznym. Niewykluczone, że zostanie oskarżony o siódme zabójstwo. "Z rąk Grzegorza W. Mogło zginąć jeszcze więcej osób. Jak przyznał Pletl, w ciągu roku pielęgniarz mógł podać zagrażającą życiu dawkę insuliny nawet 20 seniorom" - relacjonuje "SZ". Kradł proszek do prania, wino i trochę biżuterii Grzegorz W. był zatrudniany jako pielęgniarz za pośrednictwem polskich i niemieckich agencji. Twierdził, że z zawodu był ślusarzem i mechanikiem, ale ukończył półroczny kurs dla pielęgniarzy osób starszych, obejmujący 120 godzin. Według ustaleń śledczych uczęszczał na kurs jedynie dwa lub trzy miesiące. Prokuratura jest przekonana, że nigdy nie zamierzał pracować jako pielęgniarz. Praca ta miała mu jedynie otworzyć drzwi do domów niemieckich seniorów, których zamierzał okradać. Od maja 2015 roku pracował w 69 niemieckich domach. Według Pletla siedem osób zmarło w obecności Grzegorza W., osiem trafiło do szpitali. Tylko u dwóch osób stwierdzono obniżony poziom cukru we krwi. Z 19 miejsc, w których pracował W. miał zniknąć bez śladu, wraz z rozmaitymi przedmiotami. "Co takiego wynosił? Proszek do prania, papier toaletowy, mydło w płynie, szczotki do toalet. Raz ukradł Federalny Krzyż Zasługi, 15 butelek wina z piwnicy, żywność i trochę biżuterii, którą chciał w Polsce zastawić w lombardzie" - informuje dziennik "Die Welt". Nie miał w Niemczech stałego miejsca zamieszkania, za każdym razem przyjeżdżał do pracy z Polski i szybko znikał, gdy jego podopieczni umierali albo trafiali do szpitala. Wpadł w zeszłym roku, po nagłej śmierci swego 83-letniego podopiecznego z Ottobrunn Franza Xavera. Gdy przy W. Znaleziono złoty zegarek zmarłego oraz zastrzyk insuliny, policja postawiła mu zarzuty. "Seniorzy byli agresywni" Podczas przesłuchań pielęgniarz miał odpowiadać bardzo składnie, bardzo rzadko tracił nad sobą kontrolę. Jako pielęgniarz zajmował się starszymi osobami, często z demencją. "Jeden z podopiecznych musiał umrzeć, bo nie przesypiał nocy, druga, 79-letnia kobieta - aby W. mógł w spokoju przeszukać i okraść jej dom, innemu podopiecznemu podał insulinę, bo z powodu demencji zachowywał się agresywnie" - relacjonuje prasa zeznania nadkomisarza. Na pytanie o to, dlaczego ci ludzie musieli umrzeć, W. miał odpowiedzieć: "Bo byli wobec mnie agresywni. Nie chciałem, aby ktokolwiek zmarł. Nie jestem psychicznie chorym idiotą. Chciałem normalnie pracować, ale oni byli agresywni" - miał zeznawać Grzegorz W. Opisywał, że niektórzy podopieczni wyzywali go od "polskiej świni", pluli na niego jedzeniem, rzucali ekskrementami albo nie pozwalali mu się dotknąć. Twierdził także, że "od insuliny nie można umrzeć" i w "UE jeszcze nikt nie umarł wskutek podania insuliny". Chciał jedynie uspokoić podopiecznych, by spali w nocy. Tylko raz miał przyznać, że mogło to doprowadzić do śmierci. Fatalny obraz całej branży Twierdził, że sam choruje na cukrzycę, dlatego ma dostęp do leku. Musiał zdawać sobie sprawę ze skutków przedawkowania. Wątpliwości śledczych budzi jednak to, skąd miał tak dużą ilość insuliny. "Die Welt" zwraca uwagę, że w związku z procesem Grzegorza W. powstaje fatalne wrażenie o całej branży, zajmującej się pośredniczeniem w zatrudnianiu opiekunów osób starszych w Niemczech. Agencje przekonują, że chcą tego, co najlepsze dla babci i dziadka, a w rzeczywistości mają na względzie tylko swój interes - dodaje gazeta. "Czy niemieckie agencje, które współpracują z polskimi i słowackimi pośrednikami, nie powinny uważać, by oferować klientom wyłącznie personel, o nieposzlakowanej reputacji? Czy nikt nie spytał W. o policyjne poświadczenie niekaralności? Najwyraźniej nie. Bo w przeciwnym razie klienci trzymaliby się z daleka od skazanego w Polsce na dziewięć lat więzienia za przestępstwa przeciwko własności. Ale zadowolono się tym, co sam mówił o sobie" - konkluduje dziennik. Anna Widzyk, Redakcja Polska Deutsche Welle