Lidka nie chce, bym publikowała jej zdjęcie. Nie godzi się nawet na pokazanie domu, przez który do tej pory przewinęła się gromada podopiecznych. Boi się o ich bezpieczeństwo. - Niektóre dzieciaki są u mnie przez kilka dni, inne nawet kilka miesięcy. Nigdy nie wiem, kiedy przyjdą i kiedy odejdą - mówi Polka, która od 10 lat prowadzi rodzinne pogotowie opiekuńcze w Niemczech. Decyzja zapadła w godzinę - Pewnego dnia zadzwonił do mnie Jugendamt (Lidka figuruje u nich jako "Tagesmutter", czyli osoba prowadząca domowe przedszkole - red.). Urzędniczka poprosiła o pomoc w sprawie polskiej rodziny: psychicznie chora matka, próba samobójcza, narkotyki, prostytucja. A w tym wszystkim dziewięciomiesięczne niemowlę i dziewięciolatek. W Niemczech dzieci były zaledwie od czterech miesięcy. Nie znały języka - opowiada. Na podjęcie decyzji o opiece nad małymi Polakami kobieta miała dosłownie godziny. - Zadzwonili o 16.00 a o 18.00 przywieźli dzieci - wspomina. - Zanim powiedziałam "tak", rozmawiałam ze swoimi biologicznymi dziećmi. Musiałam mieć je po swojej stronie - tłumaczy. "Zostaję, to znaczy, że to jest teraz moja mama" Przez dom Lidki przewinęło się wiele dzieci. W tej chwili opiekuje się ósemką. - Rano mam te młodsze, z domowego przedszkola, a po południu czwórka starszych, w tym jedno niepełnosprawne - mówi Polka. - Przychodzą odrobić lekcje, zjeść, lub zwyczajnie pobyć. Gdy trafiają do niej dzieci z interwencji, stają się normalnymi członkami rodziny - dodaje. Mówią do niej Lidka albo mama. - Dzieci, które są "na stałe", widzą, że te, które przychodzą, zwracają się do mnie po imieniu, a te, co "zostają", czyli np. moja biologiczna córka, mówi do mnie "mamo". I myślą: "aha, skoro ja zostaję, to to jest teraz moja mama" - opowiada. W jakim stanie trafiają do Ciebie dzieci? - W różnym. Pierwszego dnia płaczą, ciężko im zasnąć. Jednak jak rano przychodzą dzieci, to one są szczęśliwe, że się coś dzieje, że od rana do wieczora jest "action". Są też takie, które ze strachu nawet nie wychodzą do ogrodu ... Czy to dobrze płatne zajęcie? - Żartujesz? (śmiech) Tej pracy nie wykonuje się dla pieniędzy. Dostaję regularną pensję od Jugendamtu za prowadzenie domowego przedszkola, a na każde dziecko, które trafia do mnie "na stałe" potrójne rodzinne, odpowiednik polskiego 500+. Czasami zjawiają się w jednej koszulce i dosłownie wszystko im trzeba kupić. Jak znosi to wszystko twój mąż? - (śmiech) Pokaż mi faceta, który przez dziesięć lat, rok w rok, wytrzyma ząbkowanie, kolki? Nie, nie mam męża. Dla Jugendamtu nie musisz mieć sformalizowanego związku. Daję im normalność Polskie dzieci, które jako pierwsze trafiły do Lidki, po kilku miesiącach zostały porwane przez biologiczną matkę. - Po prostu nie wróciły ze spaceru. Matka miała prawo odwiedzać dzieci, wiedziała, że są u mnie - tłumaczy Polka. Na początku nie było problemów. Przyszły później: - Poznała kogoś i oboje mnie nachodzili. Krzyczeli pod oknami, żebym oddała im dzieci, rzucali kamieniami - opowiada kobieta. Matka miała za złe, że dzieci się za bardzo przywiązują do Lidki. A może miała rację? Może dawałaś im zbyt wiele miłości? - Raczej normalność, której nie znały. Czego nie znały? - Takiego rytuału, obrządku dnia, uczucia sytości. Wyobraź sobie, ta dziewczyneczka jadła, ale nie mogła się najeść. Potrafiła schować chlebek za siebie. Na później. Odmówiła raz Tylko raz Lidka odmówiła przyjęcia dziecka. Dziewczynka przebywała u Lidki prawie rok. Dziecko urodziło się w piątym miesiącu, cztery miesiące później trafiło pod opiekę Polki: po wylewie, w szynie ortopedycznej. Rokowania były bardzo słabe. - Dosłownie następnego dnia, kiedy ją oddałam, zadzwonił Jugendamt. Odmówiłam. To było dla mnie psychicznie nie do udźwignięcia - mówi wzruszona Lidka. "O wyobcowaniu kulturowym" zadecydowali rodzice Pomysł polskiego Ministwrstwa Sprawiedliwości umieszczania polskich dzieci w polskich rodzinach Lidka uważa za mało realny. - Takich polskich rodzin interwencyjnych jest mało! Potwierdzają to dane Jugendamtu. Dla przykładu w 400 tys. Bonn takich rodzinnych pogotowi opiekuńczych jest zaledwie siedem, z czego tylko w jednej rodzinie mąż jest Polakiem. Poza tym taka rodzina musiałaby mieszkać gdzieś w pobliżu. Przecież nie można dziecku tak z dnia na dzień zmienić szkoły, kolegów, środowiska! - oburza się Lidka. Również kwestię spokrewnienia kulturowego, którą zajmował się PE, kobieta kwituje krótko: - Bzdura, to biologiczni rodzice, wywożąc dzieci z Polski, zadecydowali, że żyją w środowisku niemieckojęzycznym. Lidka nie zawsze potrafi porozumieć się z dzieckiem, ale nie widzi w tym problemu. W 2015 r., podczas napływu imigrantów, trafiła do niej grupka Syryjczyków. Dzieci były z nią tydzień. Jak sobie radziłaś? - Normalnie, na migi. Było więcej śmiechu niż zmartwień. Śmiechu? Czyli, twoim zdaniem, nie ma problemu, czy zna się język dziecka czy nie? - Tak, bo one są zadowolone już z samego faktu, że jest czysto, że jest normalna rodzina. A muzułmanin oddawany do katolickiej rodziny? Widzisz w tym problem? - Żaden. Miałam Irańczyków przez półtora roku. Z ich ojcem do tej pory mam super kontakt. Z resztą, jeżeli rodzice się normalnie zachowują, współpracują, to przez cały czas pobytu dzieci u mnie mam z nimi kontakt. Czy wychodziłaś naprzeciw ich "potrzebom duchowym"? - Nie, bo te malutkie takowych nie mają (śmiech)! Ale staram się to uszanować na swój sposób: gotuję inaczej, bez wieprzowiny. Zaprowadziłabyś małego muzułmanina do meczetu? - Tak, o ile byłaby wyraźna wola rodziców. Z własnej inicjatywy nie. To ja mówię: "jeszcze nie czas" Najtrudniejsze są dla Lidki rozstania. - Gdy dzieci są u mnie np. na czas leczenia matki, to wiem, że w domu będą szczęśliwe - przyznaje Lidka. - Często jednak to ja opóźniam powrót dziecka do rodziny biologicznej. Suche fakty Jugendamtu mnie nie interesują. Jeżdżę do rodzin biologicznych, one do mnie; rozmawiam, patrzę jak się dziecko zachowuje. Jeżeli jestem pewna, że małemu jest i będzie dobrze, zamykam temat - opowiada. Czy zdarzyło Ci się nie zgodzić z decyzją Jugendamtu? - Tak. Uważam do tej pory, że za wcześnie przekazał jedno z dzieci do rodziny biologicznej. A w drugą stronę? Nie miałaś wrażenia, że dziecko za szybko zabrano rodzinie? - Nigdy. A jak reagujesz, kiedy słyszysz o bezpodstawnym zabieraniu dzieci? - Moim zdaniem nie ma bezpodstawnego zabierania dziecka w Niemczech. Zasze są powody; są procedury. Jeżeli szkoła zgłosi, że dziecko jest zaniedbane, głodne, śpiące - wysyłają panią z opieki na wywiad. Dziecko dostaje dodatkowe zajęcia, żeby przebywało jak najmniej w domu, a rodzina wsparcie, opiekę psychiatry, cuda. Jest sztab ludzi, którzy robią naprawdę dużo, zanim padnie decyzja o zabraniu dziecka z rodziny. To ostateczność. Ale dlaczego Niemcy często nie biorą pod uwagę polskich dziadków, jako rodzinę zastępczą? - Bo to są zazwyczaj osoby w podeszłym wieku i naprawdę mogą nie podołać. A przecież chodzi o stworzenie tym dzieciom stabilnej sytuacji... A jak słyszysz, że przyszli, bez uprzedzenia, pod nieobecność rodziców, w nocy... - ...to mną trzęsie. To nierealne. O tym decyduje sąd. To pisz o tym w mediach społecznościowych! - To nie ma sensu. Nikogo nie przekonam. A strach Polaków przed Jugendamtem? - Jest kompletnie nieuzasadniony, choć Polacy mają fobię przed najmniejszym kontaktem z tym urzędem. Często jedyna pomoc, jaka ich interesuje, to materialna. Zaczepiła mnie jedna z matek na Facebooku, bo zależało jej na polskojęzycznej "Tagesmutter". Zaproponowałam, powiedziałam, żeby poszła do Jugendamtu, bo mają wykaz takich miejsc. Zareagowała panicznie. Była gotowa jeździć do mnie 25 km. Agnieszka Rycicka * Personalia bohaterki reportażu zostały zmienione