Dla osób postronnych cała ta akcja wygląda co najmniej przedziwnie: co cztery tygodnie spod gmachu Parlamentu Europejskiego w Brukseli wyrusza karawana. Dokumenty i różne poufne akta pakowane są w czarne plastikowe kontenery, ładowane na ciężarówki i przewożone 430 km belgijskimi i francuskimi autostradami do Strasburga. Tam też udają się nie tylko deputowani do PE, ale także kilka tysięcy innych osób: pracownicy biur poselskich, lobbyści, dziennikarze. Bowiem w Strasburgu, oficjalnej siedzibie PE, raz w miesiącu odbywa się plenarne posiedzenie. Bilans tego "wędrownego cyrku" to roczne koszty rzędu 114 mln euro, 15 tys. ton emitowanego do atmosfery CO2 i strasburski szklany pałac, który przez 300 dni w roku jest praktycznie pusty. Lecz sami eurodeputowani nie mogą położyć kres takim praktykom. Faktycznie bowiem, dwa razy w roku podczas rozmów budżetowych większość z nich opowiada się za tym, aby parlament miał tylko jedną siedzibę - w Brukseli. Planu tego do tej pory nie udało się jednak zrealizować - jak podkreśla Jens Geier, przewodniczący grupy socjaldemokratów w PE, który zapewnia: "Nie dzieje się tak dlatego, że kochamy podróżować, albo zwariowaliśmy". Siła weta Kto jest więc odpowiedzialny za takie gospodarowanie wspólnotowymi pieniędzmi, sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem? Odpowiedź Geiera jest jednoznaczna: winna jest Francja. Bowiem jedynie szefowie państw i rządów państw członkowskich mogą położyć kres tej comiesięcznej procesji. PE ma swoją siedzibę w Strasburgu. Jest to jednoznacznie zapisane w traktatach unijnych, a te może zmienić najwyższy organ Unii Europejskiej - Rada Europejska tylko jednogłośnie. Czyli zawsze, kiedy temat ten jest na agendzie, Paryż może tę decyzję zawetować. Na przykład kiedy eurodeputowani w roku 2012 chcieli w jednym tygodniu zmieścić dwa posiedzenia po to, by musieli zjawić się w Strasburgu tylko co dwa miesiące, Francja wniosła skargę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Niespodziewana szansa Lecz teraz niektórzy eurodeputowani widzą szansę, by skończyć z tą kosztowną zabawą. Przyświeca im coś w rodzaju "handlu wymiennego". Już w kwietniu 2017 większością 75 proc. głosów uchwalono dokument, w którym mowa jest o "doskonałej możliwości" wynikającej - o ironio losu! - z Brexitu. Bowiem w momencie, gdy Wielka Brytania opuści Unię Europejską, dwie mieszczące się w Londynie unijne instytucje - Europejski Urząd Nadzoru Bankowego (EBA) i Europejska Agencja Leków (EMA) muszą się przenieść z Wielkiej Brytanii. Europosłowie wychodzą z założenia, że będzie można wtedy dokonać "podmiany" na Parlament Europejski.Z brukselskich kół nadchodzą wieści, że plany te przyjmują coraz bardziej konkretne kształty. Wśród eurodeputowanych krąży dokument, w którym podobno "wpływowi parlamentarzyści" proponują, jak sprzedać ten pomysł świeżo wybranemu prezydentowi Francji Emmanuelowi Macronowi, zadeklarowanemu Europejczykowi, który skłonny jest popierać unijne reformy. Pora na zmianę myślenia Lecz zdaniem belgijskiego europosła Barta Staesa, sytuacja jeszcze do tego nie dojrzała. Do tej pory swój list wysłał on tylko do europejskich liderów: przewodniczącego RE Donalda Tuska, przewodniczącego KE Jean-Claude'a Junckera oraz przewodniczącego PE Antonio Tajaniego. W piśmie tym Staes domaga się "zmiany sposobu myślenia". Jak polityk Zielonych w PE zaznacza w wywiadzie dla Deutsche Welle, "teraz mamy możliwość, by pokazać unijnym obywatelom, że troszczymy się o pieniądze podatników". Strasburski budynek PE i tak przez większość czasu świeci pustkami, czyli dla EMA nie trzeba byłoby budować nowego gmachu - argumentuje europoseł. Przyznaje on jednak, że strasburska siedziba PE ma znaczenie symboliczne. Alzackie miasto, które na przestrzeni wieków było raz niemieckie, raz francuskie, stało się symbolem pokoju w Europie. Pomimo tego Staes jest przekonany, że Francuzom chodzi przede wszystkim o korzyści ekonomiczne. - Żyjemy w czasach nakazu oszczędzania, a mimo to co roku wydajemy 114 mln euro, żeby przez tydzień być w Strasburgu - zaznacza Staes i domaga się skończenia z tak "idiotycznym postępowaniem". Zielony polityk jest przekonany, że taka zamiana byłaby atrakcyjna dla Francji. Tłumaczy, że EMA jest bardzo wpływową instytucją i przynosi miastu wiele korzyści. Jej atuty to badania naukowe, innowacyjne przedsiębiorstwa i roczny budżet 322 mln euro oraz prawie 900 pracowników. Pobożne życzenie i gorzka prawda Dużo bardziej sceptyczny jest europoseł socjaldemokratów Jens Geier. - Dla mnie to nie skutkująca niczym dyskusja. Gdyby było to takie proste, już dawno by się odbyło - podkreśla. Jego zdaniem francuski rząd pójdzie na ustępstwa ws. Strasburga tylko pod dwoma warunkami: kiedy skompensowane zostaną szkody ekonomiczne i Francji otrzyma zadośćuczynienie za utratę znaczenia. To znaczy, że Francja jako członek założycielski UE otrzymałaby inne liczące się unijne instytucje. - Sama EMA nie wystarczy - przypuszcza Geier - nawet jeżeli byłoby to także po mojej myśli. Faktycznie Paryż zawsze wysuwał argument: jeżeli zrezygnujemy z Parlamentu Europejskiego, Niemcy musiałyby pożegnać się z Europejskim Bankiem Centralnym we Frankfurcie. Lecz każdy chce zachować swój kawałek unijnego tortu i należy spodziewać się jeszcze trudnych negocjacji. 40 miast z prawie wszystkich państw UE zabiega o to, by ściągnąć do siebie EMA, w tym także francuskie miasta. Prezydent Macron ze swej strony wysunął propozycję oddzielnego parlamentu dla eurogrupy, z siedzibą w Strasburgu. We Francji być może będzie się ostatecznie dyskutować o kwestii przyznania jej się dodatkowej instytucji. Nina Niebergall/Małgorzata Matzke/Redakcja Polska Deutsche Welle