Szef luksemburskiej dyplomacji zaniepokojony jest prawicowymi nastrojami w Polsce, pisze "Die Welt". Jean Asselborn w mocnych słowach stwierdził, że <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-unia-europejska,gsbi,46" title="Unia Europejska" target="_blank">Unia Europejska</a> może zareagować "o wiele ostrzej niż dotychczas na brak poszanowania przez nowy polski rząd dla podstawowych wartości europejskich". Minister spraw zagranicznych Luksemburga uważa, że Warszawa może stracić prawo głosu w sprawach europejskich, jeśli "nie skończą się niezapowiedziane akcje pod osłoną nocy, prasa nie będzie miała swobody wypowiedzi, a sądy nie pozostaną niezawisłe". "Na szczęście, Polacy, w przeciwieństwie do Węgrów, postanowili coś z tym zrobić" - podkreślił szef dyplomacji Luksemburga; kraju, który do końca roku sprawuje prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Więcej o wypowiedzi luksemburskiego polityka pisaliśmy w artykule "Asselborn domaga się ostrzejszych reakcji UE ws. Polski". Tymczasem, jak podkreśla opiniotwórcza "Die Welt", Jean Asselborn za największy problem Europy uważa w tej chwili kryzys migracyjny. W związku z tym zaapelował do państw członkowskich UE o solidarność i redystrybucję finansów, domaga się również wzmocnionej kontroli granic: "Trzeba wiedzieć, kto tu wjeżdża. Także po to, by zagwarantować ochronę tym, którzy jej potrzebują" Europa ma dwa wyjścia z neonacjonalizmu Na problem europejskiej solidarności lub jej niedostatku zwraca także uwagę autor komentarza w "Süddeutsche Zeitung" Stefan Ulrich, umieszczając w tym kontekście Polskę. Ulrich zastanawia się, czy Unia Europejska przetrwa, jak pisze, falę neonacjonalizmu. "Dławiące Europę kryzysy mają również pewną zaletę: nasz kontynent musi odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytania - czym jest i dokąd zmierza. (...) W przeciwieństwie do poprzednich lat, jej największymi problemami nie są, postrzegane oddzielnie, Grecja, imigranci oraz groźba wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Teraz problem ten nosi zbiorczą nazwę " - diagnozuje Stefan Urlich. Według komentatora opiniotwóczej "Süddeutsche Zeitung", Europa ma dwa wyjścia z tej sytuacji: Plan A, by zachować jedność, i Plan B na wypadek, gdyby się to nie udało. "Prace nad Planem A trwają, lecz na razie są nieskuteczne, jak pokazał to ostatni szczyt Unii. Szanse na jej uratowanie wciąż jednak istnieją. Wymaga to, by wszystkie państwa członkowskie UE stawiały interesy europejskie ponad narodowymi. W tym celu trzeba najpierw ustalić wspólną strategię w kwestii migrantów i równego rozłożenia odpowiedzialności. Tych, którzy takie rozwiązanie odrzucają, czyli Polskę, Węgry i Słowację, trzeba przekonać możliwie po dobroci. Jeśli nie, w odwodzie pozostają sankcje, o których mówili kanclerz Austrii Werner Faymann oraz szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier" - czytamy w "Süddeutsche Zeitung". Według Stefana Urlicha, należy się też zająć kryzysem euro oraz zadłużeniem, a problemy te są teraz odsuwane na bok. Ważnym zadaniem jest przekonanie Wielkiej Brytanii, by przestała myśleć u wystąpieniu ze Wspólnoty. Także Niemcy muszą zrozumieć, że wcale "nie są europejskim wzorcem" i że wciąż stawiają swych partnerów przed faktami dokonanymi. Nawet dobry przyjaciel Niemiec, włoski premier Matteo Renzi, jest zirytowany "niemieckim przywództwem". "Trzeba przekonywać innych, ale też samemu dać się przekonać" - podkreśla publicysta "Süddeutsche Zeitung". W wypadku, gdyby Plan A się nie powiódł, trzeba pomyśleć o planie B. Jeśli neonacjonalizm zniszczy Unię, ratujmy, co się da. "Ci, którzy wierzą w Europę, mogą stworzyć jej trzon i jeszcze bardziej zacieśnić współpracę. Samo pojawienie się takiej idei powinno zmobilizować Polskę, Danię i Wielką Brytanię. Kraje te powinny zrozumieć, że Europa chce je u siebie, ale nie za cenę samozniszczenia" - konkluduje Stefan Urlich na łamach monachijskiego dziennika. W Brukseli z ogromną uwagą obserwuje się protesty w Polsce Podobne zdanie ma brukselski korespondent regionalnej "Hessische Niedersächsische Allgemeine". Jak pisze Detlef Drewes, nikt nie chce widzieć w Unii Europejskiej surowego nadzorcy nakładającego drakońskie kary i mieszającego się w politykę wewnętrzną krajów członkowskich. Byłoby to bowiem sprzeczne z podstawową zasadą demokracji, która przede wszystkim zakłada szacunek wobec samostanowienia każdego państwa członkowskiego. "Właśnie dlatego - pisze Detlef Drewes - Traktat lizboński o instytucjach unijnych nie przewiduje żadnych, lub przewiduje tylko w bardzo ograniczonym zakresie, instrumentarium umożliwiające podjęcie działań w przypadku naruszenia umów lub wartości podstawowych Unii", takich jak, przypomnijmy: poszanowanie godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. W przeszłości - podkreśla autor komentarza - ani razu nie sięgnięto po ostateczny środek w postaci "odebrania któremuś z państw unijnych dotacji unijnych albo prawa głosu". Przede wszystkim dlatego, że - jak czytamy w "HNA" - taka decyzja równałaby się jego ubezwłasnowolnieniu i odebraniu jego obywatelom prawa wyrażania ich woli. Autor podziela zaniepokojenie "triumfalnym pochodem prawicowych populistów" najpierw w Austrii i Holandii, a później odrodzeniem się ruchów nacjonalistycznych na Węgrzech i obecnie w Polsce, ale - jak podkreśla - "należy uszanować decyzje mieszkańców tych krajów podjęte zgodnie z regułami demokracji". Z drugiej strony - czytamy dalej - "właśnie dlatego w Brukseli z ogromną uwagą obserwuje się wyrażany publicznie protest przeciwko nowemu rządowi" w Warszawie. "Ponieważ sprawą obywateli jest i musi być wybranie kierownictwa (państwa - red.) lub odesłanie go na zieloną trawkę", jeśli nie spełnia ono ich oczekiwań - konstatuje Detlef Drewes na łamach "HNA". Dagmara Jakubczak