W Bielawie na Dolnym Śląsku do 2008 roku funkcjonowały zakłady włókiennicze Bielbaw, będące w latach świetności jednymi z największych w całej Europie. Zostały założone w 1805 roku przez Christiana Gottloba Dieriga. Wiek XIX oraz początek XX to czas dynamicznego rozwoju przedsiębiorstwa, które w latach poprzedzających wybuch II wojny światowej osiągnęło pozycję globalnego gracza. Firma Dierig AG posiadała wtedy przedstawicielstwa m.in. w Bogocie, Caracas, Kairze, Nowym Jorku, Reykjaviku, San Jose i Toronto. Wówczas właścicielem i zarządzającym firmą był Gottfried Dierig, osobisty doradca Adolfa Hitlera w kwestiach gospodarczych, szef wydziału polityki gospodarczej NSDAP i przewodniczący Stowarzyszenia Przemysłu Rzeszy Niemieckiej. W czasie II wojny światowej produkcja włókiennicza była stopniowo zastępowana produkcją zbrojeniową, krosna lądowały w okolicznych magazynach, a nawet były deponowane w pobliskich gospodarstwach rolnych. Do opróżnianych hal produkcyjnych przenosiły się zbrojeniowe zakłady przemysłowe ewakuowane z terenów zagrożonych alianckimi bombardowaniami. W ten sposób do Bielawy trafił m.in. w całości zakład Robert Bosch Gmbh z bombardowanego Stuttgartu oraz wiele, wiele innych funkcjonujących pod różnymi nazwami kodowymi. Oprócz personelu niemieckiego w zakładach pracowali również więźniowie z pobliskich filii obozu Gross-Rosen. Relacje świadków Obecnie z potężnego zakładu pozostało niewiele. Wyburzono co najmniej 3/4 jego zabudowań, a to, co pozostało, popada w coraz większą ruinę. Jednak są miejsca, gdzie czas się zatrzymał. Ale żeby do nich dotrzeć, trzeba zejść pod ziemię. Zakład posiada imponujące podziemia, przez lata były one przedmiotem legendarnych opowieści. Jednak nawet najlepsze legendy bledną przy stwierdzeniu: "mam świadków i nie zawaham się ich użyć". Świadek 1, Pani Krystyna: "Jako młoda dziewczyna zostałam zatrudniona w Bielbawie. Około początku lat 60., może trochę wcześniej, zakładowa obrona cywilna organizowała wybranych pracowników w małe grupy i w ramach szkolenia zapoznawała ich z drogami ewakuacji. Pewnego razu z grupą koleżanek zostałyśmy zaprowadzone do piwnic i po dość długim marszu betonowym tunelem przeszłyśmy do części wykutej w skale, a następnie po klamrach jakby ze studni wyszłyśmy do obszernej komory, z której małym, wąskim korytarzykiem przedostałyśmy się do jakiegoś lasku. To było dość daleko od zakładu. Potem jacyś pracownicy zaczęli tą drogą wynosić z zakładu różne rzeczy i przejścia w piwnicach zamurowano". Świadek 2, Pan M.: "W 1952 roku wezwał mnie oraz kolegę Z. ówczesny kierownik sekcji remontowej... powiedział, że mamy zreperować podłogę w sali szpitalnej dawnego, podziemnego lazaretu. Zdziwiliśmy się, ale nikt z nas o nic nie pytał... Wzięliśmy wózek akumulatorowy, na który załadowaliśmy niezbędne materiały, dosiadł się także kierownik i pojechaliśmy tunelem o szerokości 2-3 metrów; sama sala szpitalna też była słusznych rozmiarów. Było to pomieszczenie około 20 na 30 metrów... stały stoły operacyjne, regały. Dalej w innych drzwiach widać było stalowe łóżka... Panie... to był kompletny szpital...". (cytat ze strony Dolnośląskiego Towarzystwa Historycznego, http://dth.org.pl/?p=2055).