Ofiarami są nie tylko starsi ludzie, beznadziejnie chorzy czy rodzice chorych dzieci, którzy stracili wiarę w medycynę i system ochrony zdrowia. W cuda wierzą również młodzi i zdrowi. W kraju zarejestrowanych jest ponad 12 tys. jasnowidzów. Nikt nie potrafi powiedzieć, czy wśród nich są osoby o jakichkolwiek zdolnościach uzdrawiania. Ludzka wiara w czary jest niewytłumaczalna, można ją spotkać w zupełnie niespodziewanych miejscach, na przykład w kasie chorych. Kilka lat temu centralę kasy w Sofii zamknięto, by specjalne zaproszony jasnowidz wypędził stamtąd złe duchy. Urzędniczki wierzyły, że ktoś chce je nękać czarną magią. Rok temu znany astrolog, publikujący codziennie horoskopy w poczytnej gazecie, wywołał panikę w ponad 100-tysięcznym mieście swoimi przepowiedniami, że będzie tam katastrofalne trzęsienie ziemi. Zapobieżeniu paniki nie pomogły ani apele władz o rozsądek, ani zapewnienia instytutu sejsmologicznego, że takiego kataklizmu nie da się przewidzieć. Ludzie mimo mrozów nocowali na ulicach i w parkach. Do trzęsienia nie doszło, strach był i pozostał. Według publikowanego w listopadzie 2009 r. badania opinii publicznej 65 proc. Bułgarów jest przesądnych. Nie wszyscy wierzą w czarną magię, lecz na wszelki wypadek unikają czarnych kotów, rozsypanej soli lub pozostawienia torebki na podłodze. Ludzie ufają też znachorom i wróżbitom. Przyczyn, według socjologów, jest mnóstwo: media, w których roi się od horoskopów i apokaliptycznych przepowiedni, nie zawsze dostępna, droga obsługa medyczna, w dodatku niskiej jakości, a także brak stabilności życiowej w kryzysie gospodarczym. Jest jednak jeszcze coś specyficznie bułgarskiego - tradycja światowej sławy wróżki Wangi, której radzili się politycy, począwszy od bułgarskiego cara Borysa (pogłoski mówią też o Hitlerze) po przywódców komunistycznych Bułgarii i ZSRR. Dygnitarze nie byli jednak głównymi klientami Wangi. Przez ponad pół wieku w swoim domu w południwo-zachodnim Petriczu wróżka przyjmowała zwykłych ludzi i mówiła im o zaginionych bliskich lub rzeczach, o chorobach, szansach na uzdrowienie, a także przepowiadała przyszłość. Ci, którzy u niej byli, twierdzą, że odgadywała wszystko. Pamięć o Wandze nie zanika ponad 10 lat po jej śmierci. Inną ikoną jest Petyr Dimkow, uzdrowiciel, autor obszernej pracy o ziołolecznictwie. Jego przepisy przez lata krążyły między ludźmi, a przed domem Dimkowa do jego śmierci w 1981 r. ustawiały się kolejki. Wielu pacjentów leczył bezpłatnie. Jego wydana niedawno trzytomowa "Bułgarska medycyna ludowa" cieszy się ogromnym powodzeniem, choć recepty są skomplikowane i trudne do regularnego stosowania. Ani Wangi, ani Dimkowa jednak nie uznawano za szarlatanów. Unikała tego nawet władza komunistyczna. Dlatego ich nazwiska, wykorzystywane przez licznych "spadkobierców", obecnie łatwo gwarantują sukces i przede wszystkim pieniądze. W sierpniu 2009 r. w naddunajskim Ruse aresztowano Totkę Totewską, która podawała się za "jedyną spadkobierczynię Wangi". Miała leczyć nowotwory. Za terapię brała nawet od 60 do 100 tys. lewów (30-50 tys. euro). Aresztowano ją po skardze pacjentki, której omal nie zabiła. Na brak klientów Totewska nie narzekała, mimo że miała dwa wyroki w latach 90. Kilka lat wcześniej rodzina z prowincji podarowała dom pewnemu znachorowi, który obiecał wyleczyć ich nastoletnią córkę z paraliżu mózgowego. Dziewczynka zmarła, proces sądowy ciągnął się latami. Przykładów jest wiele i mnożą się. Na pytanie, dlaczego tak się dzieje w XXI wieku, wnuk Petyra Dimkowa, noszący to samo imię i nazwisko okulista akademii medycznej, odpowiada: "Niestety, zdrowie jest rynkiem, na którym wielu ludzi próbuje zarobić. Najgorsza jest łatwowierność ludzi. Wystarczy wydrukować w gazecie ogłoszenie: "Leczę wszystkie choroby" i przed drzwiami już ustawia się kolejka".