Paulina Sowa: W piątek aktywiści przekazali, że troje migrantów zostało okradzionych i pobitych. To pierwszy taki incydent?Marta Górczyńska: - Zgadza się, w lesie w okolicy Hajnówki aktywiści Grupy Granica znaleźli małżeństwo z Iraku i Syryjczyka, którzy zostali pobici i okradzeni. Napastnicy mieli zaatakować, gdy migranci poprosili ich o wodę. Jedna osoba z poważnymi obrażeniami trafiła do szpitala. Złożyliśmy na policję zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. W tej interwencji brała też udział aktorka Maja Ostaszewska, która kilka dni temu przyjechała na granicę z darami. Tyle wiemy na ten moment. Nie wiadomo, jakie procedury zostaną ostatecznie wszczęte wobec tych osób. Mąż leży w szpitalu, a żona trafiła na placówkę Straży Granicznej. Obawiamy się rozdzielenia rodziny, bo takie przypadki miały już miejsce. To jest pierwszy taki incydent, za bardzo symboliczne uważam, że doszło do takiego zdarzenia właśnie 11 listopada.W jednym z przekazów Grupy Granica pojawiło się stwierdzenie, że "ciała leżą porzucone w lesie". Faktycznie tak jest? - Cały czas słyszymy od migrantów, że widzą porzucone w lesie ciała. Mówią też o tym, że sami musieli zostawić swoich bliskich, którzy zmarli. Jeden z migrantów zostawił dwóch braci, którzy nie obudzili się rano, bo zamarzli. Ich przekazy są spójne, słyszymy tych historii na tyle dużo, że nie mamy powodów, by nie wierzyć tym ludziom. Teraz na Podlasiu temperatura w nocy potrafi spaść nawet do minus 8 stopni. Skąd czerpiecie informacje dotyczące tego, co dzieje się na granicy? - Chaos informacyjny dotyczący tego, co teraz się tam dzieje, dosięga wszystkich, także nas. Mimo że od ponad trzech miesięcy monitorujemy sytuację na pograniczu, to wciąż nie mamy wstępu na tereny stanu wyjątkowego, co oznacza, że nie możemy być bezpośrednimi świadkami tych zdarzeń. Informacje czerpiemy głównie z mediów społecznościowych, widzimy nagrania, które są wrzucane przez osoby zakleszczone pomiędzy polskimi a białoruskimi służbami. Dzięki nim jeszcze przed poniedziałkiem wnioskowaliśmy, że kilka tysięcy osób będzie zmierzać w kierunku naszej granicy. W związku z tym w niedzielę wysłaliśmy apel do instytucji i organizacji międzynarodowych, prosząc o niezależny monitoring, dopuszczenie dziennikarzy i organizacji humanitarnych na miejsce. Tak się jednak nie stało. Od poniedziałku sytuacja eskaluje w bardzo niebezpieczną stronę, według szacunków pod polską granicą po stronie białoruskiej może być nawet cztery tysiące osób. Kto powinien udzielić im pomocy? - Zgodnie z prawem międzynarodowym Polska nie może odmawiać prawa wjazdu na swoje terytorium osobom, którym zagraża niebezpieczeństwo na Białorusi. A wiemy, że Białoruś nie jest obecnie bezpiecznym państwem dla migrantów. Zatem na Polsce zatem również ciąży obowiązek udzielenia tym osobom pomocy. Nie tylko moralny, ale i prawny. Należy pamiętać jednak, że Ci ludzie cały czas są na terytorium Białorusi i to przede wszystkim Białoruś powinna zapewnić im ochronę, dostarczyć pomoc medyczną, żywność, a jeśli zgłaszają taką chęć - a wiem, że tak jest - to pozwolić im wrócić do krajów pochodzenia. Białoruś tego jednak nie robi. - Problem w tym, że Białoruś od dłuższego czasu jest mało obliczalnym partnerem, wykorzystuje tych ludzi do realizowania własnej polityki, której celem jest wywieranie nacisków na Unię Europejską poprzez Polskę, Łotwę i Litwę. W związku z tym nie pozwala migrantom cofnąć się na swoje terytorium. Ci ludzie są uwięzieni na granicy dwóch krajów i być może Białoruś będzie dążyć do eskalacji przemocy. To jest najgorszy możliwy scenariusz. Przez ostatnie miesiące, monitorując granicę, rozmawialiśmy z setkami osób, które opowiadały nam, że działania służb białoruskich są niezwykle brutalne. Migranci byli wypychani z Białorusi w stronę Polski, zmuszani do przekraczania granicy, nawet kiedy błagali o powrót do kraju pochodzenia i była taka możliwość. Byli bici, zabierano im telefony i pieniądze. Dodatkowo, będąc na Białorusi, musieli płacić ogromne kwoty, żeby dostać jakiekolwiek pożywienie i wodę. Pomijając powody, które zmusiły tych ludzi do ucieczki ze swoich ojczyzn, to dodatkowo, kiedy trafiły na Białoruś, wiedzieli, że stamtąd także muszą uciekać, a jedyną drogą, jaką im pokazano była Polska. Jakim ludziom pomagacie? - Łącznie udzieliliśmy pomocy ponad dwóm tysiącom osób, które przyjechały do Białorusi z krajów niestabilnych. Są to Syryjczycy, którym dotychczas nie udało się uciec z kraju, ale także tacy, którzy w ostatnich latach mieszkali w Libanie. Mieli tam jednak fatalne warunki życia, mieszkali w obozach dla uchodźców, nie mieli pracy ani poczucia bezpieczeństwa. Po tym, jak w ubiegłym roku w Liban uderzył kolejny kryzys polityczny i humanitarny, to okazało się, że już zupełnie nie da się tam żyć. W takich sytuacjach ludzie szukają możliwości migracji do państw bezpieczniejszych, gdzie będą mogli żyć w lepszych warunkach, pracować czy ukończyć studia. Wiele osób, które spotykaliśmy, mówiło nam, że przez wiele lat próbowały się dostać do Europy legalnie, ale to wciąż się nie udawało. Poznaliśmy rodziny, które próbowały się połączyć. Wśród nich była młoda Syryjka, która próbowała dołączyć do rodziców, mieszkających legalnie w Niemczech. Przez kilka lat występowała o niemiecką wizę, której jej odmawiano, bo była już pełnoletnia i nie obejmowały jej przepisy dotyczące łączenia rodzin. W Niemczech mieszka cała jej rodzina, rodzice i dwóch młodszych braci. W końcu, w akcie desperacji, zdecydowała się na drogę przez Białoruś. Poznaliśmy mężczyzn, którzy próbowali ściągnąć do Europy swoje żony, braci, kuzynów. To są zawsze tragiczne historie. Wśród migrantów spotykamy też Irakijczyków, głównie są to Kurdowie, czyli społeczność, która podlega w swojej ojczyźnie różnego rodzaju represjom i prześladowaniom. Są też osoby z Jemenu, w którym dwie trzecie populacji jest w tym momencie zagrożone ze względu na kryzys humanitarny, ludzie tam po prostu głodują i w ich przypadku wyjazd jest podyktowany chęcią ratowania życia. Co stało się z tą młodą Syryjką, o której pani opowiada? - Znaleźliśmy ją w stanie skrajnego wycieńczenia. Ona choruje na epilepsję, dostała w lesie ataku padaczki, buty utknęły jej gdzieś w bagnach i przez kilka dni szła boso. Dostała hipotermii i w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Tam od razu zjawili się jej rodzice. Ze względu na obecne restrykcje związane z koronawirusem nie mogą jej odwiedzić, ale codziennie czekają pod szpitalem. Nie widzieli córki od lat, ona nie mogła wydostać się z Syrii, tam nie miała możliwości leczenia. Chciała dołączyć do rodziny, ale nie mogła, więc wybrała taką drogę, która skończyła się dla niej tragicznie. Cały czas jest w ciężkim stanie i nie wiadomo, jaki będzie koniec tej historii. Byliśmy już świadkami sytuacji, że ludzi wypisywano ze szpitala, a następnie wieziono prosto do lasu. Jeśli ta dziewczyna trafi do Białorusi, to znajdzie się dokładnie w tym samym miejscu, z którego udało nam się ją wyratować. Nie mówiąc już o tym, że pod szpitalem są jej rodzice. Ci ludzie wiedzieli, jaka droga ich czeka? - Aleksandr Łukaszenka celował w osoby, które faktycznie były zdesperowane, żeby wyjechać. Nagle w ich krajach pootwierały się białoruskie biura turystyczne i centra wizowe, obiecano im bezpieczną i stosunkowo tanią drogę do Europy. I ludzie zaczęli z tej oferty korzystać. Część osób, które spotykamy była przekonana, że w związku z tym, że Białoruś jest w Europie, to ten przejazd do upragnionych Niemiec czy innych krajów Europy Zachodniej będzie legalny i bezproblemowy. Na miejscu okazało się, że trafili na granicę, by realizować plan Łukaszenki, który chce otworzyć szlak migracyjny i zdestabilizować państwa europejskie. Po drugiej stronie tej granicy stoją polskie służby, które wypychają ich do lasu w niskich temperaturach i zostawiają bez pomocy. Nikt nie spodziewał się takiego scenariusza, widać, że ci ludzie nie byli przygotowani na takie warunki, nie mają ze sobą ciepłych ubrań ani odpowiednich butów. My razem z mieszkańcami okolicznych miejscowości, wolontariuszami i lekarzami dajemy im ciepłe kurtki albo śpiwory. Docieramy do nich z pomocą i humanitarną, i prawną. Kiedy taka osoba chce złożyć wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej, to zawsze staramy się do tego doprowadzić. W obecnej chwili najważniejsza pomoc jaką im niesiemy, to jednak ta humanitarna. Dostarczamy kaszki czy mleko dla najmłodszych dzieci, koce, buty. Wszystko, co jest potrzebne, żeby przetrwali kolejne dni w lesie. I niestety często musimy ich tam zostawić, licząc, że przeżyją. W jakim są stanie, kiedy do nich docieracie? - Wiele osób w lesie jest w ciężkim stanie. Są tacy, którzy przez wiele dni żywili się tylko trawą i pili brudną wodę z bagna, bo nie mieli innej możliwości. Starają się pić jej mało, bo wiedzą, że to może skończyć się biegunką czy zatruciem, ale potrzebują chociaż kilku łyków dziennie, żeby organizm funkcjonował. Gdy temperatura spada poniżej zera, to walczą o życie. Jest źle i będzie coraz gorzej, bo idzie zima. Nie umiem sobie wyobrazić tego, że rząd jest gotów na taką ofiarę z setek ludzi, którzy będą zamarzać w naszych lasach. Ciężko mi uwierzyć, że w Europie w XXI wieku można skazywać człowieka na takie cierpienie. My widzimy to codziennie, jeżdżąc do tych ludzi. Ja z uchodźcami pracuję od dziesięciu lat i nigdy jeszcze nie widziałam takiego okrucieństwa, z jakim mamy do czynienia teraz w Polsce. Na co migranci liczyli, wyjeżdżając? - W lasach są całe rodziny, które liczyły na to, że w Europie znajdą bezpieczne schronienie, że w przeciwieństwie do reżimów, z których uciekli, tutaj ich prawa będą respektowane. Tymczasem my, obrońcy praw człowieka, nie możemy im tego zagwarantować. Po tygodniach snucia się po lasach wciąż są wypychani z jednej granicy na drugą. Dramatyczne jest to, że nie ma w tej chwili żadnej przewidywalności prawa. W normalnych warunkach w kraju europejskim powinno być tak, że jeżeli ktoś potrzebuje ochrony i mówi, że ucieka przed prześladowaniami, to powinna być wobec niego wszczęta odpowiednia procedura, powinien trafić do ośrodka, dostać opiekę i jedzenie. Kiedy ruch migracyjny jest wzmożony, można przyspieszyć procedury, wysłać dodatkowych urzędników, otworzyć tymczasowe ośrodki w formie namiotów, zdecydować się na loty deportacyjne, żeby tych, którzy nie kwalifikują się do ochrony, zawrócić do ich krajów. Ale nic takiego się nie dzieje. Ani jeden dodatkowy urzędnik nie został wysłany na granicę po to, żeby szybko te sprawy rozpatrywać. Wysłano za to wojsko, straż graniczną i policję, która ma wyrzucać tych ludzi do lasu. Ciężko komukolwiek wytłumaczyć, że to taka jest polityka rządu i że nie wiadomo, czy procedury będą w ogóle rozpatrzone. Te historie często kończą się tragicznie, ludzie tam umierają, często są w tak krytycznym stanie, że na chwilę przyjmowane są na placówkę straży granicznej albo do szpitala, po czym z powrotem wyrzuca się ich do lasu. Mierzymy się z tym już od dłuższego czasu, a od poniedziałku mamy na granicy kilka tysięcy osób, które są zdesperowane, bo nie mają żadnej drogi wyjścia i chcą, żeby którykolwiek kraj udzielił im pomocy. Białoruś tego nie zrobi, więc dopominają się tego od Polski. Z punktu widzenia prawda międzynarodowego faktycznie mają ku temu powody, bo my jako sygnatariusze konwencji genewskiej jesteśmy zobowiązani, by nie odsyłać ich do państwa, gdzie grozi im niebezpieczeństwo. Z naszych obserwacji i raportów dziennikarskich wiemy, że Białoruś nie może być uznana za kraj bezpieczny. Nasze władze mówią wszem i wobec, że Łukaszenka handluje ludźmi, wykorzystuje ich jako żywe tarcze i traktuje w sposób instrumentalny. Białoruscy żołnierze strzelają w powietrze, by wywołać strach. Ale co będzie, kiedy zaczną strzelać do ludzi? Jaka będzie nasza reakcja? To dla mnie trudne do wyobrażenia, że z jednej strony oskarżamy tego dyktatora o wszystko co najgorsze, a z drugiej zostawiamy w jego rękach bezbronnych ludzi, którzy potrzebują pomocy. Mówi pani o bezbronnych ludziach, ale na nagraniach publikowanych przez rząd widzimy dużo agresji, ludzi z sekatorami i łopatami w rękach. - Musimy wziąć pod uwagę kilka kwestii. Po pierwsze, na granicę wciąż nie dopuszczono dziennikarzy, ich rolą nie miałoby być tylko patrzenie naszej władzy na ręce, ale też pilnowanie władz białoruskich. Widziałam w sieci film, na którym dziennikarka, będąca po stronie Białorusi, relacjonuje wydarzenia na granicy i powiem szczerze, że nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała czerpać informacje o tym, co się dzieje w Polsce z białoruskich mediów. Na jej tle byli migranci i polskie służby. To są jedyne przekazy, które docierają do nas, oprócz propagandowych filmów naszego rządu, wrzucanych na Twitter, pokazujących jak to zwarta i gotowa formacja stoi i pilnuje granicy. Wszyscy chyba oczekujemy bardziej rzetelnych informacji. Druga kwestia jest taka, że migranci dostają do rąk sekatory i łopaty i są zmuszani do przekroczenia granicy. Migranci mówili nam, że w chwili, gdy chcieli zawrócić i prosili o to, mówiono im "go to Poland" i grożono śmiercią. Białoruś bardzo aktywnie zmusza ich do przekraczania granicy z Polską i to powinno być dla wszystkich oczywiste, również dla polskiego rządu. Władze lubią koncentrować się na obrazkach, gdzie ktoś akurat trzyma sekator czy łopatę i prezentować to jako "atak na naszą granicę". A przecież pojawiają się podejrzenia, że te działania mogą być nie tylko inspirowane, ale wręcz dokonywane przez samych Białorusinów! Granica nie jest zagrożona ze strony migrantów, tylko przez wrogie służby, białoruskich pograniczników czy wojsko. To przed nimi powinna być chroniona. Upartą polityką doprowadziliśmy do eskalacji konfliktu i bardzo trudnej sytuacji, gdzie łatwo może dojść do incydentów na granicy, mogą komuś puścić nerwy i może paść strzał. To wiązałoby się z ogromnym ryzykiem i konsekwencjami na poziomie międzynarodowym. Jestem przerażona tym, jak nieracjonalnie ta polityka jest prowadzona. Nie wiem, czy rząd przewidywał tę sytuację i na nią gra, czy po prostu wymknęła się spod kontroli i trudno mu się teraz wycofać. Moim zdaniem idziemy na konflikt, ale nie wiem po co. Jeżeli chodzi o tworzenie w nas poczucia zagrożenia i koncentrowania wokół flagi, jeśli ta sytuacja ma grać na polityczny kapitał partii rządzącej, to jest to bardzo przykre, bo dużo mamy w tym momencie do stracenia. Sytuacja jest trudna nie tylko dla migrantów, ale też dla funkcjonariuszy, mieszkańców tych terenów i wolontariuszy. Wszyscy są już tą sytuacją i przemocą zmęczeni. O stanie psychicznym funkcjonariuszy mówi się chyba najrzadziej. Im też jest trudno? - Tak, w tej sytuacji nic nie jest czarno-białe. To jest dla nich trudna sytuacja, dla każdej osoby, która pracuje teraz na granicy. Oczywiście, są wśród nich osoby okrutne i takie, które mówią, że przyjechały na granicę bronić Polski przed wpływem obcych kultur, ale to mały procent. Część zgadza się z polityką rządu, a część nie i cierpi, musząc wykonywać rozkazy. Dużo z nimi rozmawiam i spotykam strażników, którzy potrafią płakać nad tym, co muszą robić, że dla nich to jest psychicznie niezwykle trudne, bo w którymś momencie wracają do swojego domu i dzieci. I jak mają tam normalnie funkcjonować, jeżeli kilka godzin wcześniej spotkali rodzinę z czteromiesięcznym niemowlęciem w lesie, które płakało z głodu, było chore i maksymalnie przemoczone i wyziębione, a oni musieli przepchnąć je na stronę Białorusi? Pytanie brzmi, jak oni sobie z tym radzą? Zmuszanie funkcjonariuszy do działania w taki sposób nikomu nie służy. Wyobraźmy sobie, jak to na nich wpływa i że któryś z nich może wreszcie wybuchnąć. Pracujemy na pograniczu i słyszymy przecież o totalnie załamanych funkcjonariuszach, którzy znowu musieli przerzucić dziecko nad drutami, bo takie są rozkazy. Nie mówią o tym, bo nikt o zdrowych zmysłach w tym kraju nie będzie się narażał władzy. Wiele zależy od ich wrażliwości i poglądów, ale też od tego, do jakich zadań zostali oddelegowani. Pamiętam rozmowę z jednym ze strażników, który był autentycznie zdziwiony, że ludzie są wywożeni do lasu. Twierdził, że trafiają do centrum rejestracji cudzoziemców i stamtąd do ośrodków. Tłumaczyłam mu, że to wcale tak nie wygląda. Może dzięki temu, że każdy ma inny udział w tej akcji i nie do końca wie, co robią inni, to część z nich może spokojnie spać. Jak na migrantów reagują mieszkańcy terenów przygranicznych? - Spotykamy się głównie z mieszkańcami, którzy chcą pomagać. Gotują gary zupy dla ludzi w lesie, ale też dla nas - aktywistów. Kiedy znajdą w lesie jakąś rodzinę, to pytają nas, co mogą dalej zrobić, jak pomóc. Takich ludzi jest ogromnie, powtarzam ogromnie dużo. To jest nie do wyobrażenia. Ludzie udzielają schronienia we własnych domach. Na pograniczu funkcjonuje ogromne podziemie pomocowe. Oczywiście dużo ludzi się boi i nie chce pomagać, to też należy zrozumieć. Rząd od wielu lat straszył nas migrantami, sączył nienawistną i rasistowską narrację, więc nie można się tym ludziom dziwić, że jest w nich zakorzeniony lęk przed migrantami. To niezwykle przykre, kiedy widzimy przedstawicieli rządu w kościołach, trzymających się za ręce z biskupami, rozmodlonych, tak bardzo zaangażowanych w religię, która mówi kochaj bliźniego swego jak siebie samego. A później słyszymy te okropne wypowiedzi, że migranci to nie są ludzie, że to terroryści, że nie należy im się ochrona. Nie wiem, jak można być takim hipokrytą. Gdzie tutaj realizuje się miłosierdzie, o którym mówi chrześcijaństwo? Tak dużo jest przecież odniesień obecnej sytuacji do przypowieści o życiu Jezusa, o tym, że on sam był uchodźcą i szukał swojego miejsca. Mam duży szacunek do każdej religii, choć z żadną się nie utożsamiam, ale widzę, jak bardzo utożsamia się nasza władza. Tym bardziej nie pojmuję, jak można traktować tak ludzi, którzy błagają o pomoc. Nigdy wcześniej nie widziałam tak przerażonych oczu, jak widzę w ostatnich miesiącach u osób, przed którymi stoi groźba powrotu do Białorusi. Chciałabym wierzyć, że to nie jest działanie celowe, tylko uboczny skutek prowadzonej polityki, który nie został przewidziany. I że rząd się zreflektuje i zacznie działać w inny sposób. Premier Mateusz Morawiecki powiedział niedawno, że "granica jest świętością". Co pani na to? - Chciałabym przypomnieć premierowi, że jeszcze niedawno mówił, że to życie ludzkie jest świętością. To przecież ulubione hasło obecnego rządu, kiedy mówi o ochronie życia poczętego i zakazie aborcji. Wtedy życie ludzkie jest wyniesione na sztandary jako święte. Teraz do świętości wyniesiona jest granica. Życie tych ludzi jest zagrożone i władze muszą sobie z tego zdawać sprawę, widzą, że te osoby są otoczone kordonem białoruskich żołnierzy i wykorzystywane jako żywe tarcze. Dlaczego ich życie nie jest dla nas świętością? Czy tylko dlatego, że pochodzą z innego kraju, mają inny kolor skóry czy inny język? A może chodzi o inną religię? Ale wśród nich też są chrześcijanie, chociażby z Syrii. Chrońmy więc najpierw ludzi, a potem granicę. Tymczasem władza używa argumentów, które są dla niej w danej chwili wygodne i nagle się okazuje, że wartości, których bronili jeszcze przed chwilą, teraz przestały mieć znaczenie. O co ma pani największy żal? - Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się pracować w takich warunkach, gdzie czuję, że moja działalność musi zejść do podziemia, że nie mogę pomagać na granicy w otwarty sposób, tylko jestem zmuszona do przemykania pod osłoną nocy do ludzi. W dodatku po lasach musimy poruszać się jak najciszej, bo jeśli dotrzemy do tych osób w bardziej otwarty sposób, to straż graniczna zaraz ich namierzy i wyrzuci z powrotem do Białorusi. Wszyscy ludzie, którzy niosą pomoc na pograniczu, działają w ukryciu. To obrzydliwe, że jesteśmy do tego zmuszeni i jestem zła na to państwo, że nie pozwala pokazywać tej masy wspaniałych ludzi, którzy otworzyli swoje domy i serca. Cała dobroć i wrażliwość, która jest w tych ludziach, musiała zejść do podziemia, a to, co się prezentuje na widok publiczny, to siła, przemoc i twarda ręka. To bardzo zakrzywiony obraz tej rzeczywistości. Za to mam największy żal. *** Grupa Granica jest koalicją kilkunastu organizacji pozarządowych, które od wielu lat działają na rzecz migrantek i migrantów i wraz z nimi, a także zespołów dokumentalnych, badawczych i prawniczych. W skład Grupy wchodzą: Stowarzyszenie Nomada, Stowarzyszenie Interwencji Prawnej, Stowarzyszenie Homo Faber, Polskie Forum Migracyjne, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Salam Lab, Dom Otwarty, Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć, Chlebem i Solą, uchodźcy.info, Kuchnia Konfliktu, Strefa WolnoSłowa, RATS Agency oraz niezależni aktywiści, prawnicy i badacze.