Andrzej Piaseczny trzyma się motta "na przekór nowym czasom" i ratuje z opresji czołowe radiostacje. W styczniu weszły w życie przepisy nakazujące stacjom częściej grać polskojęzyczne piosenki w ciągu dnia (wcześniej parytet dotyczył całej doby - jakim wybiegiem to się skończyło, wiemy doskonale; piosenki grano głównie w nocy). Już wyciągano z szuflad hity Feel, Pectus i Kombii, gdy pojawił się Andrzej w lśniącej zbroi i przedstawił 10 bezbłędnie wyprodukowanych i zaśpiewanych piosenek do grania od zaraz. Piaseczny postawił na współpracę, która w 2008 roku przyniosła mu imponujący sukces. Tym razem Seweryn Krajewski napisał połowę utworów przeznaczonych na ten album. Zaproszenie byłego lidera Czerwonych Gitar to gwarancja piosenek pełnych melodyjnej gracji, lekkości, ale też, nie ukrywajmy, nieco dansingowej aury. Z tej konwencji nieznacznie wychylają się pozostałe utwory na płycie, wciąż jednak pozostajemy w temacie przytulania i miarowego bujania. Można czasem odnieść wrażenie, że stał się Piaseczny idealnym wokalistą dla, cytując klasyka, starszo-średniego pokolenia, co nie przeszkadza mu mieć również znacznie młodszych fanów. Uniwersalny jest więc Piaseczny (już nie "Piasek", tak mówić o Piasku nie należy), a na dodatek trudno go nie lubić: to gwiazda o wysokiej kulturze osobistej i nienagannych manierach, oczytany, inteligentny, o przyjemnym, ciepłym głosie, a w "The Voice Of Poland" uchodził za jurora najbardziej sprawiedliwego (opieram się na ocenie redakcyjnego kolegi). Jakby tych miłych akcentów było mało, płytę "To co dobre" wyprodukował mu Henry Hirsch, wieloletni współpracownik Lenny'ego Kravitza; sesje nagraniowe z udziałem międzynarodowej ekipy muzyków sesyjnych miały miejsce w Nowym Jorku. Otrzymujemy więc 10 potencjalnych radiowych hitów, do których można tylko przybić znak jakości, rating AAA, fani już podskakują z radości, tudzież ocierają łzy wzruszenia... Z premedytacją kreślę ten idylliczny obraz Piasecznego i jego muzyki - wcale nie po to, by wytykać na tym obrazie mniejsze lub większe rysy. Tych rys nie ma. Ale co tak naprawdę widzimy na tym wypolerowanym na błysk obrazie? Widzimy Andrzeja Piasecznego bez kantów, wymarzonego zięcia wszystkich mam, świadomie rezygnującego z takich biegunów sztuki popularnej jak brawura (nie mówiąc o prowokacji) czy - po przeciwległej stronie - intensywne skupienie. Andrzej "już nie Piasek" Piaseczny jest artystą, którego można umieścić na scenie opolskiego amfiteatru, w telewizji śniadaniowej czy w bajce Disneya. I za każdym razem będzie tak samo szarmancki i profesjonalny. Szanując pozycję, którą zbudował sobie Andrzej Piaseczny, żałuję, że u szczytu kariery nie przemknęło mu przez myśl, by zrobić coś nie tylko "na przekór nowym czasom", ale by te "nowe czasy" zdefiniować po swojemu. 6/10 Warto posłuchać: "Miłość nie chce czekać ani dnia" Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL! Zobacz teledysk do singla "To co dobre, to co lepsze":