Przypomnijmy, że wybory do Kongresu odbędą się 6 listopada. Do wzięcia będą wszystkie miejsca w Izbie Reprezentantów (435) i 35 ze 100 miejsc w Senacie. Od dłuższego czasu w prasie spekuluje się o "niebieskiej fali", która miałaby wymieść z Kongresu republikanów. Wskazuje się tu na niskie notowania republikańskiego prezydenta Donalda Trumpa, które miałyby się w tym scenariuszu mocno przysłużyć Partii Demokratycznej. Ale sprawa nie jest taka oczywista. Demokraci, owszem, w skali ogólnokrajowej mają lepsze notowania niż republikanie, ale w systemie większościowym (mandat tylko dla "pierwszego na mecie"), na dodatek w realiach manipulacji granicami okręgów wyborczych nie ma to bezpośredniego przełożenia na wynik wyborczy. Należy tu również wspomnieć, że w niektórych stanach utrudnia się udział w wyborach (np. wprowadza się wymóg dokumentu ze zdjęciem tam, gdzie duże grupy starszych, czarnoskórych, potencjalnych wyborców demokratów nie posiadają ani prawa jazdy, ani paszportu), ponadto nie wiemy, który elektorat będzie bardziej zmobilizowany: zagorzałych zwolenników czy zagorzałych przeciwników prezydenta Trumpa. Na razie z analiz cenionego Nate'a Silvera (jako jedyny analityk twierdził, że Trump może wygrać z Clinton) wynika, że demokraci mają dużą szansę odbić Izbę Reprezentantów, ale w wyborach do Senatu to republikanie wciąż są faworytami. Tym bardziej, że spośród 35 senackich mandatów, które są do wzięcia, aż 26 należy obecnie do demokratów - z czego w 10 z tych okręgów w 2016 r. Trump wygrał z Clinton - a tylko dziewięć do republikanów. Demokraci, żeby odbić Senat, musieliby więc obronić swój obecny stan posiadania, co samo w sobie nie będzie łatwe, i jeszcze wygrać w co najmniej dwóch okręgach aktualnie republikańskich. Mimo to w ostatnich tygodniach narasta niepokój w Partii Republikańskiej - jeśli wierzyć doniesieniom prasowym. W ostatnim sondażu przeprowadzonym w Teksasie republikański senator Ted Cruz prowadzi z demokratycznym konkurentem Beto O'Rourke'iem tylko jednym punktem. Dodajmy, że ten teksański mandat od 30 lat zawsze padał łupem republikanów. Jeżeli nawet tu jest zacięta rywalizacja, to demokraci mogą wygrać niemal wszędzie. Dlatego właśnie w kampanię tak mocno włączył się <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-trump,gsbi,16" title="Donald Trump" target="_blank">Donald Trump</a>, który ruszył na pomoc Cruzowi i zaplanował już udział w wielkim wiecu w Teksasie, w którym ma promować jego kandydaturę, mimo iż w prezydenckich prawyborach w 2016 roku nazywał go "kłamiącym Tedem". Politycy Partii Republikańskiej skłaniają się ku tezie, że włączenie się Trumpa w kampanię zadziała na ich korzyść. Blisko 90 proc. wyborców określających się jako republikanie popiera obecnego prezydenta USA. Trump, choć może zrażać centrum, mobilizuje żelazny elektorat. Nie jest żadną tajemnicą, że Donaldowi Trumpowi bardzo zależy na tym, by obie izby Kongresu ponownie znalazły się w rękach republikanów. Ma to znaczenie nie tylko w kontekście legislacji, ale też czterech toczących się w Kongresie śledztw dotyczących rosyjskiej ingerencji w wybory z 2016 roku. Nietrudno zgadnąć, że śledztwa prowadzone przez demokratów będą dla prezydenta i jego otoczenia trudniejsze niż śledztwa republikanów - tak jak niełatwa dla Hillary Clinton była republikańska komisja w sprawie ataku w Benghazi. O ewentualnym impeachmencie nie ma nawet co dyskutować - usuwanie Trumpa z urzędu nie opłaca się żadnej ze stron. Trzy strategie Demokraci długo mieli problem z tym, jaką przyjąć strategię na te wybory. Ścierały się trzy koncepcje: 1. Przyjmować pozycje centroprawicowe, unikać lewicowych postulatów, by w ten sposób powalczyć o umiarkowanych konserwatystów. 2. Promować lewicowy, socjalny program, z myślą również o wyborcach Trumpa. Ta koncepcja to próba zwrócenia się do klasy robotniczej, która w ostatnich dekadach popiera republikanów. 3. Postawić na retorykę antytrumpową i mobilizować własnych dotychczasowych wyborców. Establishment Partii Demokratycznej uważa, że do zwycięstwa wcale nie potrzebuje wyborców Trumpa (strategia numer trzy). Z kolei lewica spod znaku Berniego Sandersa przekonuje, że każdy "czerwony" okręg jest do odbicia, jeśli tylko demokraci zerwą z wielkim biznesem i otworzą się na klasę robotniczą oraz postulaty socjalne (strategia numer dwa). Do tego dochodzą pojedynczy kandydaci demokratów, którzy w pewnym sensie udają republikanów, gdyż to daje im zyski w sondażach (strategia numer jeden). Ostatecznie kierownictwo partii dało swoim kandydatom wolną rękę i nie przyjęło ogólnokrajowej strategii. Nie zakończyło to jednak wojny domowej w ich obozie: kandydaci lewicy, jak Alexandria Ocasio-Cortez, rzucili wyzwanie dotychczasowemu establishmentowi, oskarżanemu przez nich o wysługiwanie się sponsorom. Młodzi socjaldemokraci, jak właśnie Ocasio-Cortez, wygrali kilka prawyborczych starć na łonie demokratów, i część z nich jesienią znajdzie się w Kongresie. Młodzi mają szczególną alergię na Nancy Pelosi, liderkę demokratycznej mniejszości w Izbie Reprezentantów, która uosabia w ich oczach skorumpowanie i zachowawczość partyjnej wierchuszki. Programowe różnice między tymi skrzydłami są znaczne, ale ostatnio były prezydent <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-barack-obama,gsbi,1011" title="Barack Obama" target="_blank">Barack Obama</a> - siłą rzeczy bliższy partyjnemu establishmentowi - wysłał życzliwe sygnały w stronę młodej lewicy, popierając jej sztandarowy postulat "Medicare for all", a więc powszechnej, publicznej służby zdrowia. Dwie dominujące partie w USA przystąpią więc do wyborów w nastrojach, które trudno określić jako optymalne: republikanie - przestraszeni utratą władzy i będący w pewnym sensie zakładnikami wyborców Trumpa, a demokraci - coraz silniej targani wewnętrznymi sporami. Tymczasem już po 6 listopada przekonamy się, czy amerykańska scena polityczna ponownie wkroczy w fazę wyniszczającego klinczu między Białym Domem a Kongresem.