"Nie wiem, co się dzieje, nie wiem, jak się nazywam, ale ja chcę jeszcze!" - to jedna z opinii po koncercie Brytyjczyków. Uczestnicy tego wydarzenia po finałowych dźwiękach wyglądali na oszołomionych. Owszem, spodziewano się świetnego koncertu, ale żeby aż tak? Występ miał fantastyczną oprawę wizualną, muzycy grali na tle czegoś, co przypominało plastry miodu, z tym że w odróżnieniu od miodu to coś mieniło się fantazyjnymi wizualizacjami. Do tego lasery i oddające dynamikę piosenek reflektory. Aha, i buchające słupy pary. O przeroście formy nad treścią nie ma jednak mowy - Muse grają na żywo z wielkim kopem, Howard wręcz znęca się nad swoją perkusją, Bellamy z gitary wyciąga bardziej ekstremalne dźwięki niż na sterylnych nagraniach płytowych, a Wolstenholme... cóż, nie ukrywam, że bas w Muse imponuje mi najbardziej. Jest głośny, pobrudzony, dodaje do utworów sporo pieprzu. Tym razem nie było wdzięczenia się do publiczności, "zostawania Polakiem" (tak, piję do Jareda Leto, choć bez złośliwości), od czasu do czasu po prostu dawali znać w kilku słowach (również po polsku), że im się podoba. Kolejne przeboje Muse przeplatane były krótkimi, instrumentalnymi wstawkami - niektóre były wręcz mistrzowskie, czasem bardzo ostre, innym razem delikatne, klimatyczne. Chłopaków z zespołu rozrywała energia - Matt oddawał się solówkom bez reszty, kończąc je często na klęczkach, Dominic grał znacznie głośniej i ostrzej niż w studiu, a Chris uśmiechał się szeroko, widząc co wyprawiają dziewczyny pod sceną i machał głową jeszcze intesywniej niż to ma w zwyczaju. Na Coke Live w sobotni wieczór ściągnęły tłumy - zjawiło się kilkanaście tysięcy widzów więcej niż poprzedniego dnia. Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu (organizator imprezy), zasugerował w rozmowie z naszym portalem, że być może trzeba będzie pomyśleć o nowej lokalizacji festiwalu. Z innych ciekawych rzeczy z pierwszej ręki - Ziółkowski zapewnił, że będzie się starał ściągnąć do Polski zespół Coldplay w przyszłym roku. Co jeszcze działo się w sobotę poza imponującym koncertem Muse? Wbrew pozorom całkiem sporo. Jako pierwszy na scenie głównej pokazał się zespół Muchy i został świetnie przez publiczność przyjęty. Później mieliśmy The Big Pink i było to, moim zdaniem, największe zaskoczenie festiwalu. Londyńska formacja dała przepiękny, 45-minutowy koncert. Na twarzach muzyków malowało się ogromne skupienie przeradzające się momentami w ekstazę. Muzyka, która dobiegała naszych uszu, taka właśnie była - skupiona, ekstatyczna, hipnotyzująco melodyjna, często bardzo subtelna, wysmakowana, kompozycje imponowały przestrzenią i sugestywnością. Większość słuchała tego koncertu, siedząc na trawie, ale trudno się dziwić - to nie były piosenki do skakania. Skakanie nastąpiło, gdy na scenę wbiegli panowie z Panic! At The Disco. Wszyscy elegancko wystrojeni: czarne spodnie, biała koszula, krawaty... interesująco kontrastowało to z niezwykle żywą, intensywną i przede wszystkim przebojową muzyką grupy. Moim faworytem w repertuarze zespołu jest piosenka "Lying Is The Most Fun A Girl Can Have Without Taking Her Clothes Off". Brandon Urie, wokalista grupy, dał z siebie wszystko, a skala pisków momentami ocierała się o to, czego wysłuchiwał w piątek Jared Leto. - Często grając w Europie, występujemy dla ludzi, którzy nigdy wcześniej nas nie słyszeli. Staramy się dać im miks najlepszych rzeczy z naszych dwóch płyt i zdobyć nowych fanów. Przechwycić trochę fanów Muse - śmiał się w rozmowie z INTERIA.PL Spencer Smith, perkusista zespołu. - Poprzedniej nocy zagraliśmy na weselu po raz pierwszy w życiu. Dwie piosenki przed końcem podszedł do nas jeden z uczestników zabawy, nalał nam po szklance whisky i powiedział, że musimy to wypić, żeby nam się lepiej grało - o tym, co robili dzień przed koncertem w Krakowie opowiedział nam z kolei Brandon Urie. Cały wywiad z Panic! At The Disco będziecie mogli przeczytać i zobaczyć na stronach INTERIA.PL już wkrótce. Dodam tylko, że panowie okazali się przesympatycznymi rozmówcami. W czasie gdy Panic! At The Disco wbiegali na Main Stage, swój koncert na scenie namiotowej kończyła grupa Irena, zwycięzcy konkursu Coke Live Fresh Noise. Irena dała ciekawy występ, zaskakując wszystkich m.in. coverem Zdzisławy Sośnickiej. To sprawny zespół, w dodatku udanie nawiązujący kontakt z publicznością. Zostali przyjęci naprawdę ciepło, a grupa odwdzięczyła się, otwierając szampana. Na Coke Stage, obok Ireny, wystąpili w sobotę również The Natural Born Chillers, Eldo i Fox. Wszystko to jednak przyćmione zostało koncertem Muse. Tysiące gardeł śpiewające "We will be victorious" w refrenie utworu "Uprising" - to było coś. Michał Michalak, Kraków Umizgi Jareda Leto - czytaj naszą relację z pierwszego dnia Coke Live 2010 Sprawdź blog "Język Elit" Michała Michalaka