Mający belgijskie korzenie 32-latek z Australii w ciągu kilku miesięcy stał się rozpoznawalny na całym świecie. Po gigantycznym sukcesie singla "Somebody That I Used To Know" Gotye chce udowodnić, że nie jest gwiazdą jednej piosenki. 5 listopada Gotye wystąpi na warszawskim Torwarze. W listopadzie zagrasz w Polsce po raz pierwszy. Gotye (wł. Wouter De Backer): - Cieszę się, że będę mógł wreszcie zobaczyć Warszawę. Szkoda, że nie odwiedzę innych polskich miast. Wiem, że są grupy na Facebooku, które namawiają mnie na przyjazd do innych miejsc. Ale dobrze, że przynajmniej ten jeden koncert w Warszawie dojdzie do skutku. Mam nadzieję, że ludziom uda się na niego dojechać. Czego mamy się po tobie spodziewać? - Jeżdżę z pięcioosobowym zespołem. Kładę duży nacisk na wizualny aspekt koncertu, będzie sporo animacji. Przywieziemy ze sobą bogate instrumentarium: od maszyn samplujących, przez klawisze, po różne instrumenty perkusyjne. Uważasz się bardziej za Belga czy za Australijczyka? - Bardziej czuję się jednak Australijczykiem. Chociaż sam o sobie mówię "Belgo-Australijczyk". Mam rodzinę z Belgii, mówię całkiem nieźle po holendersku, ale ponieważ dorastałem w Australii, to tam czuję się jak w domu. Co jest większą frajdą: bycie undergroundowym artystą czy gwiazdą show-biznesu? (po chwili zawahania) - Sam nie wiem... Potencjalnie przyjemność jest po obu stronach barykady. Może najlepsza zabawa polega na staraniu się być jednym i drugim? A jest to w ogóle możliwe? - Lubię myśleć, że tak. Niektóre aspekty twojej twórczości mogą być bardzo mainstreamowe, inne dużo bardziej eksperymentalne, odległe od głównego nurtu. Można przecież tworzyć dla kilku zupełnie różnych grup ludzi. Czy w ciągu ostatnich miesięcy zdążyłeś znienawidzić "Somebody That I Used To Know"? - Co masz na myśli? Tę piosenkę grano bez przerwy. Podejrzewam, że dla artysty może to się stać w pewnym momencie uciążliwe. - Tak, ten utwór miał swój czas, a w tej chwili mamy do czynienia z przesytem, zdecydowanie za często był emitowany. Widziałem na YouTube prześmiewczy filmik, na którym dwóch gości wkurza się i chce wyłączyć radio z powodu "Somebody...", ale zamiast tego zaczynają śpiewać razem ze mną. Zabawne. - To, że moja piosenka zainteresowała tyle osób, jest dla mnie wielkim zaszczytem. Bardzo staram się, by dawać jak najlepsze koncerty, by ludzie zobaczyli, że mam znacznie więcej ciekawego materiału, a nie tylko jeden singel. Wierzę, że lada moment radia przestaną grać "Somebody That I Used To Know". Czy traktujesz ten sukces jak nagrodę za wszystko, co do tej pory robiłeś jako muzyk? - Raczej nie. Oczywiście, miło jest mieć zabezpieczenie finansowe na przyszłość. Największą nagrodą jest publiczność, która zainteresowała się tym, co robię, i czeka na to, co będzie dalej. Ta więź wzajemnej inspiracji, która się wytworzyła, jest powodem wielkiej satysfakcji. Pamiętajmy też, że mainstream przeskakuje z jednych rzeczy na inne i za chwilę zmieni się obiekt zainteresowania. - Ten sukces, o którym mówisz, jest ekstremalny. Byłbym zadowolony, gdyby zainteresowanie wywołane przez "Somebody That I Used To Know" było o połowę mniejsze. Zobacz teledysk do "Somebody That I Used To Know": Jak sobie radziłeś zanim zacząłeś być doceniany w Australii? Jak się utrzymywałeś? - Nie kupowałem nowych ciuchów, starałem się wydawać jak najmniej na jedzenie. Pracowałem w kawiarniach i bibliotekach, wyciągałem minimalną pensję. Chociaż w bibliotece bardzo fajnie płacili za nadgodziny, to była dobra praca. Przez dwa lata jednocześnie pracowałem, miksowałem mój drugi album i pilnowałem budżetu. A był taki moment, kiedy pomyślałeś, że to się nie uda, że nigdy nie odniesiesz sukcesu? - Wiele razy tak myślałem! Na pewno byłem zadowolony z tego, co udało mi się skomponować i z tego, jak byłem odbierany. Moje pierwsze nagrania doczekały się kilku pozytywnych recenzji, były też puszczane w alternatywnych stacjach radiowych. Mój zespół The Basics wyruszył w trasę, a na nasze koncerty przychodziło po 200 osób. Za pieniądze, które wtedy dostałem, kupiłem oprogramowanie, na którym miksowałem swoją muzykę. Dla mnie to już był sukces. - Oczywiście, w międzyczasie były chwile zwątpienia, przygnębienia. Ale na szczęście nie trwały one zbyt długo. Szybko się podnosiłem i pracowałem jeszcze ciężej. Szata graficzna twoich albumów sugeruje, że interesujesz się sztuką wizualną. - Powiedziałbym, że sztuką w ogóle. Fascynują mnie krótkometrażowe filmy animowane. Moja dziewczyna studiuje sztukę i cały czas wymieniamy się opiniami na temat różnych artystów. Staramy się w miarę możliwości czasowych odwiedzać galerie sztuki. Które porównanie bardziej ci się podoba - z Peterem Gabrielem czy Stingiem? - Oba bardzo mi schlebiają. Ale myślę, że porównanie z Peterem Gabrielem jest bardziej adekwatne. On także eksplorował sampling, sam jest też swoim producentem. Najbardziej podobają mi się porównania z Kate Bush i Avalanche. W lipcu pojawiła się plotka, że nie żyjesz. Jakie to uczucie, gdy tyle osób uważa cię za martwego? - Pomyślałem, że może mógłbym uciec. Odmienić swoje życie. Zaszyć się gdzieś. Cisza, spokój, ciemność. Mógłbyś zostać nowym Elvisem. - A potem powstałbym z martwych... Byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że Amerykanie mają problemy z wymówieniem "Gotye". Dlaczego tak utrudniasz im życie? (śmiech) - Z tego co wiem, większość Amerykanów wymawia to jako "Goł-tjej". Nie przeszkadza mi taka wymowa. Od akcentu przecież zależy, w jaki sposób w różnych rejonach globu wymawia się Jean-Paul Gaultier (znany projektant mody - przyp.red.). Ja mówię Jean-Paul "Gotje", ale jeżeli mówisz Jean-Paul "Goł-tjej", niech będzie "Goł-tjej".