Po sześcioletniej przerwie w solowej działalności Tomasz Makowiecki (już nie Tomek, ani żaden "Makowiec") sięgnął po estetykę lat 80. W ruch poszły syntezatory, klawisze i automaty perkusyjne, które posłużyły Makowieckiemu do konstruowania onirycznych, rozmarzonych i nienachalnych kompozycji, którym nigdzie się nie spieszy. Choć do współpracy zaprosił Daniela Blooma, Józefa Skrzeka czy Władysława Komendarka, to pełnią oni na albumie funkcję gości. Za całość odpowiadał Makowiecki, czego zresztą nie ukrywa, chwaląc się, że zajmował się wszystkim - ze zwijaniem kabli włącznie. "Moizm" jest bez wątpienia nowym otwarciem w karierze finalisty pierwszej edycji "Idola". Zaczynał z pozycji poprockowego amanta, później zakumplował się z muzykami Myslovitz, czego efektem był projekt No!No!No!, teraz postanowił wylać fundamenty pod swoją nową artystyczną tożsamość. Nie bez przyczyny piszę o fundamentach - odnoszę wrażenie, że ten proces nie został zakończony, że Makowiecki - wokalista o niemałym potencjale - jest, póki co, w połowie drogi. Uzyskał artystyczną samodzielność, ma na siebie pomysł, potrafi eksperymentować z brzmieniem, ale nie zrobił jeszcze Brodki; nie nagrał albumu z takim efektem "wow", jaki wywołała "Granda". Pełen kojącej i zarazem intrygującej elektroniki "Moizm" to bez dwóch zdań krok w dobrą stroną, ale jeszcze nie dzieło, które zachwyca. Czego brakuje? Może dyskretnie porozmieszczanych kontrapunktów, choćby chwilowych przełamań konwencji i zmiany dynamiki, a może po prostu ciekawszych melodii. Doceniając ten tęskny, nienachalny album, będę się jednak upierał przy silnym wrażeniu, że to jeszcze nie jest "to". Tomasz Makowiecki "Moizm", Sony 6/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!