Z Brytyjczykami jest tak, że oni swoje wokalistki kochają, ale stosunkowo krótko. W ostatnich latach zmienność uczuć publiczności na swojej skórze doświadczyły m.in. Duffy, Dido, Natasha Bedingfield czy Joss Stone. Miecz Damoklesa zawisł teraz nad Szkotką Amy Macdonald. "Life In A Beautiful Light" to trzecie wydawnictwo folkującej wokalistki. Minęło pięć lat od czasu, gdy singel "This Is Life" pozwolił Macdonald z podniesioną głową wmaszerować na piedestał. Wybaczcie uporczywe szukanie klamry - trzecia płyta znów ma "life" w tytule; lada moment przekonamy się, czy kapryśna publiczność podaruje Szkotce kolejne życia. Gdybym miał spekulować tylko na podstawie zawartości "Life In A Beautiful Light", to spekulowałbym, że degradacji na skali popularności uniknąć się nie uda. Lubię w Amy Macdonald to, że bierze gitarę i sama pisze wszystkie swoje piosenki. W homogenicznym świecie muzyki pop potrafi zaznaczyć autorski charakter swoich utworów. Znów dominuje galopująca rozkosznie gitara akustyczna i ten urzekający akcent, który w połączeniu z charakterystycznym frazowaniem sprawia, że ani przez chwilę nie ma wątpliwości, czyja płyta trafiła do odtwarzacza. Wokół gitary i głosu Amy osadzane są wszelkie ozdobniki. Wokalistka na mody się nie ogląda i... źle robi. Modny zrobił się ostatnio minimalizm, zwłaszcza u twórców kojarzonych z szeroko pojętym folkiem. Tymczasem Pete Wilkinson, producent i aranżer, każdą piosenkę rozpisuje na bogato, ścieżki mnożą się, podnoszą do potęgi i kumulują, nie wnosząc nic poza zapętlonym pobrzękiwaniem umieszczonym w obrębie gatunku muzycznego "jadę samochodem i słucham sobie radia". Zamiast podejścia "przekażmy takie i takie emocje, tu groza, tam smutek, tu euforyczna radość, tam melancholia", w słuchawkach słyszę raczej podejście "tu damy drugą gitarę, tu smyczkowe tło, jeszcze fortepian i trzecia gitara, i pięknie będzie". Ponieważ padło już słowo klucz "emocje", musi paść kolejne. Aż głupio mi tak w każdym tekście o popowej artystce, ale nie da się inaczej. To słowo to oczywiście "Adele". Kiedy Adele śpiewa "Someone Like You", to czujemy, że każdy wers okupiony został serca ukłuciem, można nawet wyobrazić sobie zamazaną łzami kartę papieru, na którą Adele swój smutek przelewała. Tymczasem Amy Macdonald w ładnych obrazkach przyrodniczo-życiowych zamyka to, co ma światu do przekazania; jej przemyślenia są przypudrowane na tyle mocno, że nie jestem pewien, czy one dotyczą Amy Macdonald czy postaci, w którą się wciela, śpiewając. Kiedy Amy deklaruje: "pogubiłam się w tej grze / grze, którą zwą sławą" nie wierzę jej, a pogubienie utożsamiam z banalną pozą przyjmowaną przez "wrażliwe" gwiazdy pop. Kiedy wyznaje, że nie jest "tą osobą, którą widzisz" albo że wyczerpał jej się zapas łez, nie wytężam słuchu z przejęciem, bo jest w tych wyznaniach pewien automatyzm obrazowania, zbyt duży poziom ogólności, by temperatura kompozycji choćby zbliżyła się do stanu wrzenia. Od kilu lat dobrze wiemy, że Szkotka jest utalentowana, nie jest to już żadnym odkryciem. Czy wiemy coś więcej? 5/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!