Na początku października ukazał się nowy solowy album Anity Lipnickiej - "Vena Amoris". Wokalistka po wielu latach wróciła do śpiewania po polsku, choć, co ciekawe, album został zarejestrowany w Londynie z udziałem brytyjskich muzyków. Żeby było jeszcze bardziej eklektycznie i kosmopolitycznie, płyta inspirowana jest brzmieniami amerykańskimi.Zobacz teledysk do singla "Hen, hen": Uprzedziła pani Adele, która zapowiedziała, że jej następna płyta będzie... Anita Lipnicka: -... po polsku (śmiech). (śmiech) ...że będzie inspirowana stylem Americana. - Nie wiedziałam o tym, dowiaduję się od pana, że Adele też miała taki pomysł (śmiech). Prawdopodobnie wyprzedziła pani najmodniejsze brzmienie sezonu o jakiś rok. - W swojej twórczości nie kieruję się nigdy trendami, ja po prostu uwielbiam muzykę z Ameryki, muzykę źródeł, inspirowaną folkiem i alternatywnym country, gdzie to się mieści pod nazwą "Americana". Słucham tego intensywnie od kilku lat i dlatego przeniosłam pewne kolory z moich ulubionych albumów na swoją płytę. Nie wiem, czy to jest modne, czy dopiero będzie modne na świecie. W Polsce akurat nie jest. Mnie się to podobało, zależało mi na tym, żeby takie krajobrazy muzyczne uzyskać. Ale już samego country pani nie lubi. - Nie lubię folku, country, bluesa, ani żadnych gatunków w czystej formie - tradycyjnej i zastałej. Lubię łączyć wpływy z różnych nurtów. Wspólnym mianownikiem jest to, że pozostaję wierna żywym instrumentom. Nie przekonują mnie nowoczesne brzmienia generowane z maszyn. Muzyka nastawiona na użycie współczesnych wynalazków technologii jest dla mnie troszeczkę odhumanizowana. Dlatego trzymam się tych prawdziwych brzmień. Rozumiem, że nagranie albumu elektronicznego jest więc wykluczone. - Raczej tak. Wykluczam. Tak samo nie lubię nowoczesnych wnętrz. Lepiej się czuję we wnętrzach vintage'owych i w otoczeniu, które ma na sobie pazur czasu. Ruszyła pani w intensywną trasę koncertową... - Jest jeszcze sporo nerwów, ale takich pozytywnych. Wprowadzamy zmiany w aranżacjach... koledzy, których zaprosiłam, przyjechali z Anglii pięć dni temu (rozmawiamy 13 października, przed koncertem w Krakowie - przyp. aut.). Mieliśmy dwa dni prób... Jesteśmy wszyscy z galaretki. Jak się pani muzykom podoba w Polsce? - Na razie są zachwyceni. Trafili genialnie - pogoda jest cudowna. Oni myślą, że tak jest u nas cały czas. Ja ich nie wyprowadzam z błędu (śmiech). Angielskie deszcze dają im w kość, więc są zauroczeni pogodą, aurą, są piękne kolory na drzewach... Ludzie, póki co, przyjmują nas fantastycznie. A ja oddycham z ulgą jako gospodyni. A jak zabija pani czas między jednym a drugim koncertem? - Ja nie mam w ogóle czasu do zabicia, to jest mój problem (śmiech). Od rana jestem w busie, w drodze z punktu A do punktu B, później mamy wywiady, a prosto z nich idę na próbę. Po próbie przygotowuję się do koncertu - mam na to nieraz 10 minut. Potem gram koncert, potem podpisuję płyty... Jest nagle godzina 23 i jeszcze pojawia się obowiązek towarzyski, żeby z całą ekipą, z muzykami trochę posiedzieć. Tych godzin snu jest nawet niewiele. Wolałabym mieć czas, wyjść sobie w Krakowie i pooglądać... ...Nową Hutę. - No właśnie (śmiech). Chociaż dzisiaj mamy plan, żeby po koncercie wyjść w miasto. Pierwszy raz to zrobimy. W ciągu tych kilku godzin wiele może nie zobaczą, ale przynajmniej poczują atmosferę. Bardzo się pani zezłościła ostatnio po przeczytaniu artykułu zderzającego panią z Edytą Bartosiewicz... - Zezłościłam się? Był to dla mnie strasznie napisany artykuł, bardzo w duchu współczesnym, czyli takie dziennikarstwo agresywne, sensacyjne, nastawione na kontrowersje. Ja się do tego po prostu odniosłam w swojej przestrzeni, czyli u siebie na Facebooku i wszystko, co miałam na ten temat do powiedzenia, już tam powiedziałam. Czy pisanie o muzyce stoi obecnie na niskim poziomie? - Są wspaniałe artykuły, bardzo rzeczowe recenzje i bardzo fajne kawałki dziennikarskiej roboty. Ale też bywają takie, że pożal się Boże. - Zdumiewa mnie czasami, jak ludzie wykonują swoją pracę w taki a nie inny sposób i ktoś ich w ogóle zatrudnia, żyją z tego, a to jest naprawdę na bardzo niskim poziomie. - Dotyczy to każdej dziedziny życia, już nie mówię tutaj o dziennikarstwie. Co robić? Takie życie. A propos Edyty Bartosiewicz: wasze nowe płyty wyszły w tym samym czasie, zdążyły się już panie wymienić komplementami? - Jeszcze się nie zdążyłyśmy zorientować, że żyjemy, bo ona jest prawdopodobnie tak samo zarobiona jak ja. Wymieniłam się na razie z innymi koleżankami, ale nigdy nie lubię używać w wywiadach nazwisk osób, które pochwaliły moje dokonania i vice versa, bo to jest bez sensu. - Powiem tylko, że do Edyty mam bardzo dużą sympatię. Na poziomie personalnym jesteśmy w bardzo dobrych stosunkach, życzliwe sobie nawzajem, i to trwa od wielu, wielu lat. Czy słusznie odnoszę wrażenie, że pani nie lubi rozmawiać o Varius Manx? - Ale co ja mogłabym więcej powiedzieć? Wszystko już powiedziałam. Pytania, które słyszę, to są te same pytania, które padają od czasu, kiedy z zespołu odeszłam. Ja już nie wiem, co mogłabym powiedzieć. A jest jakieś pytanie ciekawe w tym temacie? To było to pytanie (śmiech). Ja odczytuję pani postawę tak: dajcie mi już spokój z tym Varius Manx i "Wszystko się może zdarzyć", bo teraz tworzę rzeczy, które uważam za naprawdę wartościowe. - No bo trochę tak jest. Aczkolwiek to, co robiłam kiedyś, jest też częścią mnie, etapem mojej artystycznej drogi. Niezaprzeczalnie wiele zawdzięczam tamtemu okresowi. Gdyby mnie tam nie było, nie byłoby mnie dziś tu. Natomiast, na Boga, jest 20 lat starszą osobą niż wtedy, kiedy zaczynałam, i mam co innego w głowie, inne fascynacje muzyczne, inne rzeczy sama robię. Ciągłe powroty do tej przeszłości są dla mnie po prostu nużące. Ale niezaprzeczalnie jest to kanon polskiej piosenki. - Oczywiście! I z tego należy się cieszyć, z tego jestem dumna i po części szczęśliwa, że tak jest. Że mogę w ogóle tak długo tworzyć - to też jest bardzo trudne. Ja śpiewam już 20 lat i ciągle nie zwariowałam. A jak się pani podobają młodzi artyści, którzy zaczynają nadawać ton na polskiej scenie - mam na myśli Monikę Brodkę, Dawida Podsiadłę, Melę Koteluk. - Bardzo im kibicuję i obserwuję ich z wielką radością. Rośnie pokolenie ludzi, którzy nie mają kompleksów komuny. To jest coś, co nade mną wisi i się ciągle unosi. Ja pamiętam ten czas, kiedy nic nie było, kiedy było szaro i beznadziejnie. Wzrastałam w poczuciu, że jestem obywatelem gorszego świata. Że gdzieś jest ten lepszy, fajniejszy. - Ci młodzi ludzie już nie mają czegoś takiego, oni są obywatelami Europy i to się przekłada również na ich sposób śpiewania, na muzykę, którą uprawiają. Są bardziej otwarci, więcej mogą, bo nie mają takich ograniczeń, jakie my mieliśmy. Wierzą w to, że mogą ze swoją muzyką wyjść poza granice naszego kraju i to jest wszystko jak najbardziej realne. - Bardzo lubię na przykład Melę Koteluk, Kari Amirian - bardzo mi się podoba to, co robi. Podoba mi się taki projekt Babadag, podoba mi się Lily Hates Roses. Jest mnóstwo super rzeczy, które się dzieją w tym kraju. - Chciałabym skończyć z taką tendencją do smęcenia, że tu się nic nie dzieje, jest beznadziejnie, jesteśmy tragiczni, w muzyce jest pustka. Bo nie jest. Mamy taki przełomowy moment: to co nam serwują media, niekoniecznie jest tym, co się naprawdę dzieje. Jest zgrzyt na styku przepływu informacji. Mam takie wrażenie, że duże, komercyjne media zaniżają poziom, zakładają z góry, że człowiek oczekuje mniej, chce czegoś gorszego, a to jest nieprawda. Ludzie mają duże wymagania i chcieliby, żeby to media do nich dorosły. A tymczasem celebryci wypychają artystów. - Tak, celebryci, którzy są popularni i puszczani w radiach - oni z kolei nie sprzedają płyt. Płyty sprzedają ci, którzy gdzieś tam w garażach tworzą, nagle wychodzą z tym i jest fajnie, i mają koncerty. - To wszystko się zaraz przemieli. Poodpadają te wszystkie sytuacje, które są sztuczne, nienaturalne, na siłę wypychane. - A Dawida Podsiadłę też obserwuję i uważam, że świetnie ma chłopak ułożone w głowie i jest bardzo dobrze zapowiadającym się już w tej chwili wielkim artystą. Rozmawiał Michał Michalak.