Melodie, których mogłaby im pozazdrościć Cheryl Cole, niezmiennie dramatyczny wokal i szeroko otwarte na najnowsze trendy uszy - taki jest patent grupy Linkin Park na pozostanie w głównym nurcie. Patent działa, bo po 12 latach zespół ponownie zameldował się na pierwszych miejscach list sprzedaży. Członkowie Linkin Park wiedzą, co w trawie piszczy. Dubstep? Folkowa klasyka? Proszę bardzo. Ze zwinnością gazeli potrafią prześlizgnąć się między Skrillexem (podkłady "Lies Greed Mysery" czy "Until It Breaks"), Bobem Dylanem (Mike Shinoda zadeklarował, że Dylan zainspirował zespół w utworach "Skin to Bone" i "Roads Untraveled") a tym, co zawsze było ich znakiem rozpoznawczym - melodyjnymi zwrotkami przechodzącymi w rozbłyskujące ściany dźwięku połączone z rykiem Chestera Benningtona w refrenach. Z jednej strony jestem pełen podziwu - Linkin Park wykazują się wyczuciem trendów godnym dawnej Madonny. Z drugiej - zastanawiam się, na ile to, co słyszymy na "Living Things", jest wynikiem kalkulacji, a na ile rozwoju i pasji muzyków. Czy fascynacja elektroniką jest szczera, a może stanowi ona przemyślaną ucieczkę do przodu? Odkładając jednak na bok rozważania o intencjach, warto podkreślić, że Linkin Park każdą swoją inspirację potrafią opakować tak zręcznie, że: po pierwsze, bez problemu rozpoznamy brzmienie wypracowane przez zespół w trakcie swojej kariery, a po drugie, każdy z numerów może śmigać na listach przebojów między Rihanną a Kelly Clarkson - Skrillex Skrillexem, Dylan Dylanem, ale Linkin Park to przecież niezawodna maszynka do produkcji hitów. Wymienione wokalistki nie zawahałyby się ani sekundy, gdyby ktoś im zaproponował taki refren jak choćby w "Castle Of Glass". Traktujący o bezsilności, upadku i odradzaniu się z popiołów album "Living Things" trwa 37 minut, czyli stosunkowo krótko. Wielkim atutem krótkich płyt - o czym wspominam w dziale recenzji nie pierwszy raz - jest to, że nie dają czasu, by się nimi zmęczyć, znużyć, zniechęcić. I za to dodatkowy punkt. 7/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!