Piąty album Nelly Furtado zaczyna się bardzo obiecująco. Witalnie, przebojowo, świeżo. Później jednak pojawiają się przestoje. Pod koniec już nie ma wątpliwości, że dobrych pomysłów starczyło ledwie na kilka piosenek. "The Spirit Indestructible" zapowiadany był jako nawiązanie do płyty "Loose" z 2006 roku - największego sukcesu kanadyjskiej wokalistki. Nelly zrezygnowała jednak z usług Timbalanda, którego notowania w ostatnim czasie pikują tak, że aż przykro patrzeć, jak mało zleceń dostaje. Timbalanda w roli głównego producenta zastąpił wciąż będący na topie rutyniarz Rodney Jerkins (Michael Jackson, Spice Girls, Britney Spears, Katy Perry, Kanye West). To właśnie duet Furtado & Jerkins odpowiada za muzykę, teksty i produkcję większości utworów. Pierwsze trzy kompozycje - "Spirit Indestructible", "Big Hoops (Bigger the Better)" i "High Life" - zwiastują jeden z najlepszych popowych albumów roku. Zwłaszcza "High Life" w błyskotliwy sposób stawia pomost między folkowym, melodyjnym, bezpretensjonalnym obliczem Nelly, znanym z jej pierwszych dwóch płyt, a tym bardziej klubowym, zadziornym i kobiecym, które zaprezentowała na "Loose". Po pierwszych 12 minutach nieoczekiwanie album zaczyna rozłazić się w szwach, i tylko od czasu do czasu Nelly przypomina, że należała (niestety, czas przeszły jest tu zasadny; pisząc te słowa, znam już katastrofalne wyniki sprzedaży) do ścisłej czołówki mainstreamowych gwiazd. Koszmarnie monotonne i pozbawione polotu "Parking Lot" i "Something" (mimo duetu z Nasem) skutecznie obniżają jakość doznań; dalej jest raz lepiej (żywe, akustyczne "Bucket List", podniosłe, ładne "Miracles"), raz gorzej ("Circles", "The Most Beautiful Thing"), ale wszystko to dalekie od temperatury wrzenia. Furtado swoją charakterystyczną, tnącą powietrze barwę głosu zbyt często umieszcza w kompozycjach, które czynią jej wokal drażniącym, kłującym uszy (fa-tal-nie brzmi w "Circles", męczy się strasznie w "Enemy"). Kanadyjka nie jest wokalistką, którą można wpasować do każdej popowej piosenki - Jerkins zdaje się o tym zapominać. Tym samym album, który miał przywróć Nelly Furtado do popowej czołówki, stał się może nie gwoździem do trumny (nie przesadzajmy), ale na pewno pretekstem do rozważań na temat jej miejsca w dzisiejszym show-biznesie. Bo tak się ironicznie złożyło, że Kanadyjka znalazła się bliżej Timbalanda niż Rihanny. 5/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!