Rozpoczął punktualnie co do sekundy. O 21 w Kraków Arenie rozbrzmiały dźwięki utworu "O Fortuna" z kantaty "Carmina Burana" Carla Orffa, a Robbie porozumiewał się z publicznością za pomocą komunikatów wyświetlanych na telebimie. Ogromny cień wokalisty wszedł na ekran w momencie, gdy wystartowało intro do utworu "Let Me Entertain You", przeboju będącego tak naprawdę artystycznym credo Robbiego Williamsa. Chwilę po cieniu pojawił się jego właściciel, a wypełniona po brzegi, do ostatniego miejsca Kraków Arena zaryczała z aprobatą po raz pierwszy, lecz nie ostatni tego wieczoru. Bardzo szybko między publicznością a wokalistą wytworzyła się symbioza, a o rosnących kwalifikacjach językowych Polaków niech świadczy fakt, że żadnej bariery lingwistycznej nie było - każdy żart Willimsa wywoływał spontaniczne wybuchy śmiechu, a każda wypowiedź bardziej refleksyjna albo na przykład wymagająca buczenia, również spotykała się z adekwatną reakcją. Bo perorował Robbie niemało. Bezwstydnie wykorzystywał jeden ze swoich największych atutów - poczucie humoru. Opowiadał publiczności, jak potraktuje przyszłego chłopaka swojej córki (otruje, a później zastrzeli), stroił sobie żarty z faktu, że dawno go w Polsce nie było: najpierw kazał buczeć na siebie, a później na swój menedżment. Innym razem udawał, że ma popsuty mikrofon - poruszał ustami, ale do uszu widzów docierały strzępy dźwięków. Chciał w ten sposób sprawdzić, czy widownia uzupełni "awarie" właściwymi słowami z jego przebojów. Ewidentnie rozkojarzył się wtedy perkusista w zespole Robbiego Williamsa Karl Brazil, który wraz z resztą muzyków za wcześnie wszedł ze swingową wersją "Supreme", za co zostali przez Williamsa na żarty zrugani. Wiadomo jednak, że to nie dowcipy są solą wielkich koncertów, bo gdyby tak było, to rozmawialibyśmy o występie satyrycznym, a przecież nie na dwugodzinny stand-up widzowie do Kraków Areny przybyli. Istotnym i bodaj najbardziej spójnym fragmentem koncertu była część swingowa, którą rozpoczął utwór "Minnie the Moocher" z repertuaru Caba Callowaya. Na czas swingowych rytmów Robbie założył frak, rękawiczki i wywijał stojakiem od mikrofonu jak laską. Choćby dla tych kilku swingowych kawałków warto było zabrać w trasę sekcję dętą i tak świetny chórek. Landrynkowo słodko, ale przede wszystkim uroczo (i głośno!) zrobiło się, gdy na scenę wyszedł Peter Williams, ojciec Robbiego, by razem z synem wykonać utwór "Better Man". Głos Williamsa seniora, choć już podrapany przez upływ czasu, tylko potwierdził to, co wiedzą wszyscy - że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Lista frapujących fragmentów piątkowego koncertu na swingu i tacie Robbiego, rzecz jasna, się nie kończy. Intrygujące było również łączenie dwóch utworów w jeden przy zachowaniu ciągłości brzmienia sekcji rytmicznej. Często mieszał Robbie utwory swoje z nieswoimi np. "Royals" Lorde z "Bodies" czy "Come Undone" ze "Still Haven't Found What I'm Looking For" U2. Arena w Krakowie najgłośniej przyjęła oczywiście największe przeboje RW, a im bliżej końca spektaklu, tym bardziej rosło ich natężenie. Po "Come Undone" usłyszeliśmy hit stosunkowo świeży, bo "Candy", po nim "Feel" z piękną laserową oprawą, następnie "Millenium" i "Kids", ma się rozumieć, w wersji bez Kylie Minogue. W tym momencie Brytyjczyk pożegnał się z publicznością, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko taka kokieteria, rytuał, który musi być odprawiony na niemal każdym koncercie niemal każdej gwiazdy. Minęły może dwie, trzy minuty wywoływania na bis i wokalista pojawił się na scenie z powrotem. Wykonał jeszcze dwa utwory, ale za to jakie! Najpierw stanął twarzą w twarz z legendą Freddiego Mercury'ego, porywając się na "Bohemian Rhapsody" (z pomocą publiczności wyszedł z tego z tarczą), wreszcie wyśpiewał swój największy przebój, ba, jeden z największych w historii rynku muzycznego - "Angels". Śpiewał "Angels" ze szklącymi się oczami, a publiczność śpiewała i wzruszała się razem z nim, jak również wyciągała białe i czerwone karteczki, by utworzyć wielką flagę naszego kraju. Sam Robbie założył zresztą podarowaną mu przez fanów koszulkę piłkarskiej reprezentacji Polski ze swoimi nazwiskiem na plecach. Koszulka opatrzona została numerem trzy i jeśli mielibyśmy trzymać się terminologii piłkarskiej, to piątkowy koncert bez wątpienia był hat-trickiem, a wszystkie gole padły z przewrotek. Michał Michalak, Kraków