Po tym jak dwie izby Kongresu ustalą wspólne brzmienie ustawy podatkowej, <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-trump,gsbi,16" title="Donald Trump" target="_blank">Donald Trump</a> będzie mógł ją wreszcie podpisać. Niewątpliwie odbędzie się to z pompą i zostanie sprzedane jako wielki sukces. Prezydent USA mówi zresztą o największej obniżce podatków w historii. Reforma ma przynieść mnóstwo miejsc pracy i przyspieszyć wzrost gospodarczy. Architektami ustawy są wywodzący się z banku Goldman Sachs Steven Mnuchin i Gary Cohn. Ten drugi odkurzył reaganowską teorię "trickle-down economics" (ekonomia skapywania), w myśl której obniżanie podatków najbogatszym powoduje, że zyskuje na tym całe społeczeństwo, że bogactwo najbogatszych spływa na niższe warstwy społeczne za sprawą inwestycji i miejsc pracy. Zadowolony z siebie Gary Cohn na publicznym spotkaniu z prezesami wielkich korporacji zapytał, którzy z nich zatrudnią więcej osób po wejściu w życie reformy. Zgłosiło się tylko kilku. "Dlaczego nie podnosicie rąk?" - ofuknął resztę Cohn. Może dlatego, że jak wynika z badań, pieniądze uzyskane dzięki obniżce podatków koncerny zamierzają przeznaczyć na dywidendy i masowy skup akcji. Reforma podatkowa republikanów rzeczywiście realizuje doktrynę Ronalda Reagana - zyskują na niej głównie najzamożniejsi i korporacje, dla których nominalna stawka spadnie z 35 do 20 proc. Donald Trump przedstawia reformę jako prezent dla klasy średniej, ale jak wynika z wyliczeń Instytutu Polityki Podatkowej oraz Urzędu Budżetowego Kongresu, w wyniku reformy 60 proc. Amerykanów zapłaci wyższe podatki. Najwięcej zyska 1 proc. najlepiej zarabiających, którzy zapłacą średnio o 9 tys. dolarów podatku dochodowego mniej. Wspomniany Urząd Budżetowy Kongresu (Congressional Budget Office) wyliczył również, iż ustawa uszczupli wpływy do budżetu o co najmniej bilion dolarów. Republikanie tylko o tym marzą - rosnący deficyt będzie idealnym pretekstem, by dokonać radykalnych cięć w programach socjalnych, co zawsze było republikańskim postulatem (niskie podatki, niskie wydatki). Donald Trump obiecywał w kampanii wyborczej, że nie będzie żadnych cięć socjalnych. Jednak gdy senator z Vermont Bernie Sanders domagał się od republikanów analogicznej deklaracji, oni mniej lub bardziej otwarcie przyznawali, że wręcz przeciwnie - cięcia będą. Sytuację próbował ratować wspomniany już sekretarz skarbu Steven Mnuchin, który zapewniał, że reforma sama się sfinansuje - nawiązywał do krzywej Laffera, konceptu równie często kwestionowanego co trickle-down economics. Według tej koncepcji obniżka podatków powoduje w dłuższej perspektywie wzrost wpływów do budżetu za sprawą pobudzenia wzrostu gospodarczego. Mnuchin chwalił się w telewizji, że ponad 100 osób pracuje w jego departamencie nad wszystkimi możliwymi scenariuszami reformy. W końcu, pod naciskiem mediów, opublikował wynik ich pracy. To jednostronicowy dokument zapewniający, że wszystko będzie dobrze, o ile tylko uda się osiągnąć wzrost gospodarczy o ponad 30 proc. wyższy niż obecnie przewidywany (2,9 zamiast 2,2 proc.). Jak na miesiące pracy setki osób, dokument jest kapitulacją Mnuchina, szczególnie wobec szczegółowych wyliczeń innych niezależnych instytucji. Ustawa została jednak przyjęta w Senacie, i to w okolicznościach budzących poważne wątpliwości co do intencji ustawodawców. 400-stronicowy projekt demokraci otrzymali na 20 minut przed głosowaniem. Wprowadzono do niego poprawki, takie jak ulgi dla posiadaczy prywatnych odrzutowców, pól golfowych czy winiarni. Projekt zakłada również stopniowe wygaszanie podatku spadkowego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że republikanie nie myśleli o klasie średniej czy najuboższych, tylko o swoich sponsorach. Szczególnie że reforma nie cieszy się poparciem większości Amerykanów. Chuck Grassley, republikański członek Izby Reprezentantów, bynajmniej nie ukrywa, że reforma została opracowana z myślą o najbogatszych. "Należy docenić ludzi, którzy inwestują w naszą gospodarkę, w opozycji do ludzi, którzy wydają każdego centa na alkohol, kobiety i filmy" - stwierdził. Przypomina się inny republikański kongresmen, Jason Chaffetz, który na wieść o tym, że miliony Amerykanów mogą stracić ubezpieczenie zdrowotne, radził im, by zamiast kupować nowego iPhone'a zainwestowali we własne zdrowie. Jeśli komuś wydawało się, że kryzys z 2008 roku ostatecznie pogrzebał neoliberalizm, to republikanie za chwilę udowodnią mu, jak bardzo był w błędzie.