Wreszcie można potupać nogą bez poczucia zażenowania! Wreszcie muzyka stricte radiowa na wysokim poziomie! Płyta wokalisty The Killers jest lekka, łatwa, przyjemna, ale napisana i nagrana z taką gracją, że z obciachowymi hitami nie ma nic wspólnego. Brandona Flowersa w pracach nad debiutanckim materiałem poprowadzili znakomici producenci: Daniel Lanois (U2), Brendan O'Brien (m.in. AC/DC, Bruce Springsteen, Pearl Jam) i Stuart Price (odpowiadał za brzmienie "Day And Age" The Killers, pracował także z m.in. Madonną i Sealem). Efektem jest album popowy i radosny. To kontynuacja drogi obranej na "Day And Age", choć płyta "Flamingo" jest nieco mniej syntetyczna i nie aż tak taneczna. Aranżacje są tu ujmująco skromne, Flowers wyraźnie broni się przed przesadną ornamentyką, wręcz unika wsadzania do utworów jakichkolwiek produkcyjnych smaczków. Na pierwszym planie jest jego magnetyczny śpiew, cała reszta to miłe dla ucha tło, bez wirtuozerii, bez popisów, bez zbędnego hałasu. Wokalista w jednym z wywiadów stwierdził, że żałuje, iż nie mógł nagrać tej płyty z The Killers. Można nawet odnieść wrażenie, że zajął się solowym dziełem tylko po to, by zabić czas dzielący go od wznowienia działalności przez zespół. Niezależnie od motywacji, to była świetna decyzja. Porzucając konieczność konsultowania muzycznej drogi z kolegami, mógł sobie pozwolić na album, który nie pretenduje do miana alternatywnego i który jest bardzo amerykański. To już nie te czasy, gdy po wydaniu przez The Killers debiutanckiej płyty niektórzy omyłkowo brali ich za formację brytyjską. Już w pierwszej piosence Brandon składa hołd rodzinnemu Las Vegas, a nad całym albumem unosi się duch muzyki Bruce'a Springsteena czy Toma Petty'ego. W utworze "Hard Enough" Brandonowi towarzyszy Jenny Lewis, wokalistka, która również pochodzi z Las Vegas. Jej gościnny udział uzmysławia, że album "Flamingo" jest bardzo... kobiecy - częściej niż na nagraniach The Killers słyszymy tu dźwięki delikatne, subtelne, zwiewne, można by powiedzieć pachnące, gdyby rzecz nie tyczyła się całkiem innego zmysłu. Da się tu wyczuć rękę Daniela Lanois, zwłaszcza w utworze "Playing With Fire", którego aranżacja i melodia mocno przywodzą na myśl nagrania U2. "Na co komu pop?" - pytał jeden z tygodników. "Pop is dead" - ogłosiła z kolei pewna radiostacja. Brandon Flowers dowodzi, że da się z tej wyciśniętej cytryny, jaką jest radiowa muzyka, wysączyć jeszcze kilka pysznych kropel. 7/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!