Niegdyś każdy koncert Stonesów był wydarzeniem, które pozwalało grzecznym dziewczynom z dobrych domów (jak również tym niegrzecznym z domów złych) zatracić się całkowicie. Poczuć wolność. Krzyczeć. Zdzierać ubrania. Zbuntować się przeciwko wszystkim regułom dobrego wychowania. Gdy Mick Jagger i spółka z bluesowych grajków stali się gwiazdami pierwszej wielkości, ich występy zaczęły przypominać wielką rebelię, w której najmniej chodziło o same piosenki. Wszystkie siedzenia mokre Wrzaski i piski zagłuszały muzykę i nie było takiego nagłośnienia, które potrafiłoby sobie z tym poradzić. Dziewczyny wpadały w taki szał, że po każdym koncercie pobliskie szpitale przyjmowały setki rannych. Były też, niestety, zgony (upadki z balkonów, przypadki stratowań). Koncerty trwały raptem kilkanaście minut. Kończyły się, gdy tylko tłum wymykał się spod kontroli. Muzycy brali wtedy nogi za pas i uciekali wyjściem ewakuacyjnym. Keith Richards w fascynujący sposób pisze o tym szaleństwie w swojej autobiografii "Życie". "Nie reagowali na muzykę. Być może na rytm, ponieważ zawsze słychać perkusję, ale reszty - wokali, gitar - nie. Wykluczone. Reagowali na fakt, że są z nami w tej zamkniętej przestrzeni, na iluzję, mnie, Micka i Briana. (...) Bezwładne ciała, które znoszono po dziesięciu minutach naszego koncertu, były codziennością. Czasem kładli je na kupę z boku sceny, ponieważ było ich tak dużo. Wyglądało to jak front zachodni". "Pamiętam, jak po koncercie wyszedłem na scenę, gdzie już zamietli całą stertę bielizny i innych rzeczy, i jeden stary nocny dozorca powiedział: Bardzo dobry występ. Ani jedno siedzenie nie pozostało suche" - wspomina 68-letni obecnie gitarzysta The Rolling Stones, który nie ma złudzeń: "Były, czym chciały być. Te dziewczyny pojawiały się zakrwawione, w podartych ubraniach, w zasikanych majtkach, a my każdego wieczoru uznawaliśmy to za pewnik. Stanowiło to część imprezy. Szczerze? Grać mógłby ktokolwiek. Gówno je obchodziło, że próbowałem być bluesmanem". Justin to nie to samo Dziś emocje, które można by w jakimś stopniu porównać do reakcji na Stonesów, Beatlesów, Elvisa, czy później Michaela Jacksona, budzą 18-letni kanadyjski gwiazdor Justin Bieber i brytyjsko-irlandzki boysband One Direction. "Sześć kanadyjskich nastolatek trafiło do szpitala po tym, jak przez kilkadziesiąt godzin oczekiwały na mrozie na przyjazd członków One Direction" - doniosły niedawno agencje prasowe. Inna wymowna scenka: młode dziewczyny z Meksyku wpadają w histeryczną rozpacz; upadają na ziemię, szlochają, walą ręką w ziemię; właśnie dowiedziały się, że skończyły się bilety na koncert Justina Biebera. Dramat wymalowany na ich twarzach porównywalny jest jedynie z tym, co obserwujemy podczas największych tragedii. Skąd zatem tytułowa teza, że dziś prawdziwych idoli już nie ma? Justin Bieber i One Direction to wykonawcy przeznaczeni dla najmłodszych konsumentów show-biznesu. Za pół-bogów mają ich jedynie 12-latki. To za mało, by uważać ich za idoli na miarę Elvisa. Weźmy choćby taką Madonnę. Królowa popu, tak się ją przecież nazywa. Czy fani płaczą na widok Madonny? Krzyczą wniebogłosy? Rzucają jej się do stóp? Tatuują sobie jej wizerunek? Nic z tych rzeczy! W relacji z pierwszego koncertu Madonny w Polsce pisałem tak: "Tłum nie falował, nie tańczył, nie oddawał się emocjom. Jedynie utwory 'Holiday', 'Miles Away', 'Like A Prayer' i 'Ray Of Light' były w stanie wyrwać publikę z marazmu, ale nawet w trakcie wspomnianego 'Ray Of Light' zapału starczyło na połowę piosenki. Przedziwnie wyglądało z perspektywy trybun kilkaset metrów mnóstwa nieruchomych postaci na koncercie pełnym przebojów". Nie było zatem tak, że zstąpiła Madonna ze swojej galaktyki, roztoczyła wokół gwieździstą poświatę i wszystkim poopadały szczęki. Nie, po prostu wyszła na scenę artystka i dała profesjonalny show kosztujący miliony dolarów. Ludziom się raczej podobało, a następnie poszli spać. Nikt już nie czeka na albumy? Nasi rozmówcy, diagnozując zjawisko, mówią zgodnie: to są już zupełnie inne czasy. - Bycie idolem trwa tylko chwilę. Świat pędzi w takim tempie, pojawia się tyle nowych postaci, tyle nowych idoli, którzy niestety często nie zasługują na to miano - zauważa Łukasz Zagrobelny w rozmowie z INTERIA.PL - Kiedyś nie było internetu, nie było plotkarskich portali. Wiedziałeś o idolu tyle, ile zobaczyłeś w telewizji i przeczytałeś w gazecie. Teraz ten idol jest na wyciągnięcie ręki. Czasy się zmieniły. Ale być może ci naprawdę utalentowani i wielcy ludzie już się nie rodzą? - zastanawia się wokalista. Warto podkreślić, że bezpośredni związek z postrzeganiem wykonawców ma dostępność utworów na jedno kliknięcie. Zmiana sposobu korzystania z muzyki zmieniła nasze podejście do niej, a co za tym idzie - również do samych wykonawców. Powiedzmy sobie szczerze - albumy już nie podniecają słuchaczy. W dniu premiery nie formują się w sklepach muzycznych kilometrowe kolejki. Choćby dlatego, że takich sklepów już nie ma. Owszem, ściągnąć można, posłuchać. Ale żeby drżenia rąk przy tym dostawać, to nie. Odbiorcy dzielą się piosenkami na Facebooku, wrzucają je do odtwarzacza mp3, słuchają w radiu. Piosenki stały się dobrem tak powszechnym i tak codziennym, że niemal pospolitym. Pospolicieją nie tylko utwory, ale i ich wykonawcy. "Kiedyś ukazaniu się nowej płyty towarzyszyło podekscytowanie. Przykro patrzeć, jak CD wychodzą z mody. Teraz albumów już nie dotykamy, bo ściągamy je z internetu. Nie mam nic przeciwko temu, ale po drodze gdzieś zatraciła się cała magia muzyki" - kręci głową gitarzysta Slash w rozmowie z "NME". Ambicje? Chcą mieć swój hit - Dziś wokaliści i raperzy chcą być po prostu znani. Tylko na tym im zależy - nie ma wątpliwości znany z przeboju "Airplanes" amerykański raper B.o.B, z którym spotkałem się niedawno w Berlinie. - Kilka osób z branży powiedziało mi wprost, że chcą mieć swój hit numer jeden i to im w zupełności wystarczy - ujawnił w rozmowie. Stonesi pragnęli być najlepszą bluesową kapelą w Londynie. Wielcy idole minionych dekad na pewno lubili popularność, ale punktem wyjścia były ich ambicje artystyczne. Obecnie, co widać u uczestników muzycznych show, repertuar może być obojętnie jaki, byleby zaowocował sławą i pieniędzmi. Ale przede wszystkim sławą. Doszła też, wraz z rozwojem show-biznesu, chłodna kalkulacja - Justin Bieber jest produktem zaprojektowanym od a do z pod określoną grupę docelową. Utwory gwiazd popu krojone są pod radio, przez co stają się zbyt do siebie podobne, by zachwycać. Single wychodzą z taśmy produkcyjnej, jeden po drugim. Co dwudziesty pewnie "chwyci". To wszystko powoduje, że coraz trudniej przypisywać gwiazdom popu inne przymiotniki niż "niezły", "profesjonalny", "utalentowany". Na szczęście dla rynku, alternatywni artyści nie tylko komponują coraz piękniej, ale i coraz mocniej zaznaczają swoją obecność również w mainstreamie (Arcade Fire, Bon Iver z nagrodami Grammy), a typowe popowe gwiazdki doczekały się swojej antytezy w postaci Adele. I to jest przykład wspaniały - nikt raczej nie mdleje na jej widok, nikt przed nią nie pada na kolana, co jednak nie przeszkadza docenić jej fantastycznego głosu i talentu. A może...? Sentyment do idoli minionych dekad jest uzasadniony, zwłaszcza u tych, którzy to szaleństwo pamiętają. Warto jednak zastanowić się, czy to, że gwiazdy przestały być półbogami, nie jest przypadkiem zjawiskiem pozytywnym. Być może to odarcie z magii, o którym mówił Slash, ta "desakralizacja" muzyki rozrywkowej sprawiły, że dopiero teraz zaczęliśmy jej słuchać? Michał Michalak