Po odejściu braci Farro grupa Paramore przesunęła się w stronę Kelly Clarkson i Avril Lavigne. Korekta obranego kursu dokonała się bezboleśnie, bo wszyscy zdają się być zadowoleni. Wszyscy, czyli fani, krytycy i sam zespół. Chwytliwy, znacznie lżejszy repertuar ewidentnie leży Hayley Williams, Jeremy'emu Davisowi i Taylorowi Yorkowi. Jednocześnie pop-punkowa grupa z Tennessee przestała udawać alternatywną, co czyniła - podkreślmy - z niezłym skutkiem. Teraz Paramore przeprowadza szturm na radiowe playlisty z piosenkami energicznymi, melodyjnymi i dużo jaśniejszymi niż dotychczas. Zespół wyraźnie pozbierał się do kupy po odejściu Zaca i Josha Farro - perkusisty i gitarzysty, którzy w dużej mierze decydowali o brzmieniu Paramore. W wyniku tych perturbacji rudowłosa petarda Hayley Williams, oskarżana przez braci o dążenie do przejęcia kontroli nad Paramore, została bezdyskusyjnym kapitanem okrętu. Jeremy Davis i Taylor York, w odróżnieniu od braci, nie próbują tego kwestionować. Dzięki temu powstała płyta spójna w koncepcji, wartka i najbardziej przebojowa w dorobku grupy. Nie brakuje jednak odwołań do punkowych fascynacji, które zawsze przez twórczość zespołu się przebijały. Utwory takie jak "Anklebiters" są takimi mrugnięciami w kierunku fanów: "hej, to ciągle my". Środek ciężkości został jednak przesunięty w kierunku popu ubranego w zgrabne riffy młodego Yorka. Jeżeli ktoś liczył, że Paramore będzie dojrzewać, poważnieć i schodzić coraz głębiej w alternatywną dolinę, mógł się rozczarować. Tyle że głosów rozczarowania próżno szukać - a szukałem - co oznacza, że Paramore poszli z prądem oczekiwań. Żaden grzech. 7/10 Warto posłuchać: "Fast In My Car", "Last Hope", "Proof" Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!