Jako pierwszy na stadionie Legii pokazał się projekt Fisz Emade Tworzywo. Bracia Waglewski musieli niestety toczyć nierówną walkę ze zmorą artystów występujących na rozgrzewkę; wychylające się zza chmur słońce, atmosfera pikniku i wyczekiwanie na największą gwiazdę pierwszego dnia Orange Warsaw sprawiły, że atmosfera pod sceną była w najlepszym wypadku letnia. Co w żadnym wypadku nie jest winą Fisza i Emade, którzy z pełnym profesjonalizmem przeprowadzili widzów przez zakręty hip hopu niebanalnego i eklektycznego. "Nie jesteśmy zespołem, który mówi: 'ręce do góry!' czy 'jak się bawicie?'" - niepotrzebnie próbował się tłumaczyć po koncercie Emade. Bez dwóch zdań trafił do publiczności rutynowany hiphopowy skład De La Soul, który przejął Pepsi Arenę po Waglewskich. Raperzy wykorzystali każdy centymetr kwadratowy sceny, niejako szukając przestrzeni dla swoich utworów. Widzów nie trzeba było kupczyć komplementami czy polskimi zwrotami. Już w trakcie pierwszych taktów w górę powędrowało kilkaset rąk do końca koncertu wybijających rytm piosenek. Aczkolwiek zawsze trochę szkoda, gdy zamiast żywego zespołu artyści przywożą konsoletę i laptopa. Zanim fani z barierkami w żebrach mogli wreszcie dotknąć swoich idoli z Linkin Park, musieli jeszcze wysłuchać amerykańsko-szkockiego mariażu, czyli Garbage. Przymus ten nie był jednak szczególnie dotkliwy, bo wokalistka Shirley Manson to postać ze wszech miar intrygująca. Rockowego, drapieżnego głosu nie ma wcale (choć jej barwę lubię), a jednak w najmniejszym stopniu nie sprawia wrażenia istoty wyjętej z innej bajki. Zderza się w niej wyspiarska flegma z punkową zadziornością. Z rudym kokonem na głowie śmigała po warszawskiej scenie nie bez nuty dostojności, co tylko komplikuje ten jej niejednoznaczny image. Podczas koncertu Garbage zrozumiałem, że lata 90. to nie jest okres "od... do...", ale przede wszystkim stan umysłu. Garbage, czyli zespół, który współtworzył brzmienie lat 90., wypełnił stadion w Warszawie przeświadczeniem, że duch Kurta Cobaina i grunge'owej rewolucji tli się w tak wielu miejscach i wychyla z tak wielu nut, że żadne umpa, umpa na listach przebojów nie przegoni tej epoki do skansenu. Z kilkunastominutowym poślizgiem na scenie Orange Warsaw zjawili się wreszcie ci najbardziej wyczekiwani: Linkin Park. Nie pomylę się wiele w obliczeniach, jeśli napiszę, że 95 proc. widowni przybyło na stadion Legii, żeby zobaczyć właśnie ich. Wrzawa, gdy zgasły światła i rozpoczęło się instrumentalne wprowadzenie do tego występu, wielokrotnie przebiła (nie tylko w sensie decybeli) to, co działo się w poprzednich godzinach. Mówi się czasami, że koncertowa arena zadrżała w posadach. Otóż warszawski stadion trząsł się w rytm podskoków fanów w sensie ścisłym! Wypełniona po brzegi płyta malowniczo pokryła się lasem falujących rąk, a każdy mocniejszy akcent - o który w przypadku Linkin Park przecież nietrudno - porywał ludzi do skakania. Nie tylko pod sceną - wszędzie. Z ciekawości prowadziłem ranking numerów, które sprawiły, że ryk był najpotężniejszy. Oto ta klasyfikacja: 1. "In The End", 2. "Numb", 3. "What I've Done", 4. "One Step Closer", 5. "Breaking The Habit", 6. Chester Bennington i Mike Shinoda schodzący do publiczności, 7. "Crawling". Widząc co się dzieje, frontman zespołu krzyczał jeszcze głośniej i poruszał się jeszcze gwałtowniej niż to ma w zwyczaju, zbliżając się do granicy niemożliwości. Efekt tego był taki, że już po kilku utworach oblał się potem i cały mokry kontynuował swoją szarżę. Gdyby pisanie relacji z koncertów miało formę wypełniania rubryk, to doszliśmy właśnie do rubryki "kontakt z publicznością". Był on raczej oszczędny. Bennington po raz pierwszy postanowił porozmawiać z widownią dopiero w połowie koncertu. Oczywiście jasno dał do zrozumienia, co myśli o warszawskim występie (dobrze myśli, nie inaczej). Widać jednak było, że ulubioną formą komunikacji zespołu z publiką są poszczególne kompozycje, nie zaś konferansjerka. Jaka rubryka nam jeszcze została? O, "magiczny moment". Dla mnie było nim wykonanie "The Catalyst", utworu, który ani trochę nie jawił mi się jako koncertowy pewniak. Kiedy jednak muzycy z wielkim rozmachem i nie mniejszym skupieniem przystąpili do jego grania, byłem zmuszony zmienić zdanie i poddać się temu hipnotyzującemu doświadczeniu. Choć akustyka Pepsi Areny nie w każdym miejscu sprzyja, nie sposób było wyjść w poczuciu zmarnowania czasu. Koncert Linkin Park był symbiozą idealną: muzycy i publiczność w równym stopniu nakręcali siebie nawzajem. Wytworzyła się więź, która uczyniła ten występ dużo bardziej intymnym, niż wskazywałyby na to rozmiary stadionu i liczebność publiki. Michał Michalak, Warszawa Czytaj także: Linkin Park: Determinacja totalna Garbage: Nigdzie nie pasujemy