Padało właściwie od samego początku z krótkimi przerwami. Gdy Prodigy kończyli swój występ, lało już okrutnie. W takich sytuacjach zwykle dodaje się pospiesznie, że deszcz nie przeszkodził publiczności w znakomitej zabawie, więc niniejszym odnotowuję, że owszem - nie przeszkodził. Ale uprzykrzał życie, jak mógł. Zaczęło się od półgodzinnych występów laureatów plebiscytu Wow! Music Awards: Clock Machine (nagroda publiczności) i Power Of Trinity (nagroda jury). Paradoksalnie to ten drugi, mocniej grający zespół bardziej trafił do zgromadzonej na stadionie Legii publiczności. Kamp! wychodzili na scenę z metką jednego z najbardziej obiecujących zespołów sceny elektronicznej. Tak zawieszoną poprzeczkę przeskoczyli, choć minął dobry kwadrans, zanim przekonali widownię swoimi hipnotycznymi, pulsującymi kompozycjami, pełnymi zapętlonych instrumentalnych impresji. Występowi Kamp! towarzyszyła efektowna oprawa wizualna. Deszcz też się w to wszystko dobrze wkomponował. Po koncercie młodych Polaków przyszła pora na gwiazdy. DJ, którego przywiozła ze sobą Lauryn Hill, długo przygotowywał publiczność na wejście Amerykanki. Tak jakby gwiazda chciała upewnić się, że przemoczona widownia będzie odpowiednio rozgrzana. Ze sceny popłynęły bujające rytmy reggae podane w elektronicznym sosie, przeboje soulowe, hiphopowe, a nawet nieśmiertelne disco. Do DJ-a dołączył w międzyczasie zespół Lauryn. Minęło pół godziny tej rozgrzewki, zanim piosenkarka zdecydowała się w końcu pojawić na scenie. Nieszczęściem tego show było nagłośnienie. Okropne! Lauryn była najgłośniejszym artystą obu dni festiwalu, co już sugeruje, że ktoś coś źle poustawiał (tak, było głośniej niż na The Prodigy i Linkin Park). Dźwięki często zlewały się w bolesną kakofonię; co jakiś czas z głośników rozlegały się piskliwe zgrzyty. Zostawiając jednak akustykę na bok, trzeba przyznać, że frapujący był to występ. Miał on formę wielkiej improwizacji, w której setlista stanowiła mglisty zarys koncertu, notatkę, punkt wyjścia. Ale jak się jeździ z wybornymi instrumentalistami, to można sobie na takie szaleństwa pozwolić. Lauryn dyrygowała swoim zespołem, by jam session, które nam wspólnie serwowali, zmierzało w pożądanym przez wokalistkę kierunku. Piosenkarka wymownymi gestami pokazywała, kto ma dać solówkę, kto ma wyjść na pierwszy plan, a kto schować się na drugim. Gdy ten soulowo-hiphopowy spektakl dobiegł końca (nie zabrakło, ma się rozumieć, nawiązań do Fugees), scenę opanowali szamani z The Prodigy, którzy przystąpili do odprawiania swoich szaleńczych rytuałów. Świadkowie tych obrzędów natychmiast wpadli w rave'owy trans i nie wychodzili z niego już do końca koncertu, najgłośniej dając o sobie znać przy takich przebojach jak "Firestarter", "Voodoo People" czy "Smack My Bitch Up". Główni celebranci Keith Flint i Maxim Reality byli dowódcami tego seansu, wydawali rozkazy, nie brali jeńców. Przy wyraźnych zachętach zespołu kilka razy na gęsto wypełnionej płycie stadionu utworzono pusty plac ("ścianę śmierci"), który chwilę później w ciągu sekundy wypełnili najodważniejsi z fanów, by oddać się atawistycznej szamotaninie zwanej pogo. Koncert The Prodigy dał wszystkim studentom, licealistom, księgowym, kelnerom, kasjerom, prawnikom, kontrolerom biletów, barmanom pretekst, by na te dwie godziny wcielić się w rolę barbarzyńcy, dla którego liczą się tylko instynkty pierwotne. Czy każdy z nas nosi w sobie takiego barbarzyńcę? Tego pewien nie jestem, ale ci, co noszą, na koncercie Brytyjczyków pozwolili mu przejąć kontrolę i wyszaleć się za dwóch. Drugi dzień Orange Warsaw Festival zakończył DJ-ski set duetu Groove Armada. Michał Michalak, Warszawa Czytaj naszą relację z pierwszego dnia festiwalu