W grudniu ogłoszono, że Frank Ocean otrzymał aż sześć nominacji do nagrody Grammy - najbardziej prestiżowego wyróżnienia w muzycznym show-biznesie. Krytycy wręcz zachłysnęli się albumem "Channel Orange". Tyleż opiniotwórczy co surowy serwis Pitchfork wystawił notę 9,5/10, recenzent "The Guardian" poszedł na całość i przyznał płycie maksymalną ocenę, a "Spin" (9/10), "Rolling Stone" (4/5) czy "The Independent" (4/5) obsypały młodego artystę garściami pochwał. Jedynie dziennikarz "NME" wykazał się nieśmiałym sceptycyzmem, wystawiając... 7/10. O talencie 25-latka z uznaniem wypowiedzieli się koledzy i koleżanki po fachu m.in. Jay-Z, Beyonce, Kanye West czy Flea z Red Hot Chili Peppers. Wydany w lipcu "Channel Orange" dotarł na 2. miejsce listy "Billboardu", a teraz co chwilę jest ogłaszany albumem roku przez kolejne branżowe media. Skąd się biorą te wszystkie zachwyty? Że barwa ciekawa, magnetyczna to wiadomo - zdarza się. Jeszcze nie powód do nadmiernej ekscytacji. Co najwyżej umiarkowanej. Ale śmiałość i swoboda, z jaką Frank Ocean operuje w wysokich rejestrach to już wystarczający pretekst, by się wokalistą zainteresować. Ocean nagrał album długi (ponad godzina słuchania), na którym uderza nowatorskie podejście do r'n'b, w związku z czym twórczość 25-latka określa się czasem jako neosoul. Wokalista wręcz upaja się niespieszną atmosferą, jaką udało mu się roztoczyć na "Channel Orange". Nie ma tam ciśnienia na przebojowość, jest raczej dążenie do przekazania swoich emocji w jak najbardziej sugestywny i intensywny sposób. Ocean na swoim przykładzie udowodnił, że intensywność przekazu nie domaga się pośpiechu, gwałtowności i produkcyjnych fajerwerków. To, co każdy z zachwycających się krytyków podkreśla, to oszczędne aranżacje, postawienie na muzyczny minimalizm, rezygnacja z bombastycznego brzmienia. Eksperymentujący ze strukturą utworów Ocean nie waha się sięgać po syntezatory (w r'n'b zjawisko nader rzadkie), a całe instrumentarium często odwołuje się do tak lubianej przez offowych muzyków psychodelii. Na tym tle wokalista w niezwykle ekspresyjny sposób wyśpiewuje swoje opowieści, w których dekadencja miesza się z nostalgią. Zobacz "Thinkin' Bout You" w wersji live: Tak przemyślany i oryginalny dobór elementów swojego artystycznego "ja" rzeczywiście daje powód do ciepłych słów pod adresem Franka Oceana. Ale kim właściwie ten facet jest? Frank Ocean to pierwszy znany afro-amerykański muzyk, który wyznał, że pociągają go mężczyźni. Uznano to za pewien przełom, gdyż okołohiphopowy rynek uchodzi za homofobiczny. Czy to oznacza, że Frank Ocean jest gejem? Nie do końca - wszystko wskazuje na to, że nasz bohater jest biseksualny. Sam jednak wątpliwości nie rozwiewa, dlatego należy spodziewać się w przyszłości ekskluzywnych wywiadów, w których wyznaje całą prawdę o swoim życiu prywatnym. Cóż, show-biznes: nuta tajemniczości nie zaszkodzi. Frank Ocean urodził się jako Christopher Breaux w Long Beach (Kalifornia). Gdy miał pięć lat, jego rodzina przeprowadziła się do Nowego Orleanu (Luizjana). Tam bez reszty zafascynował się jazzem, czego efekty również można usłyszeć na "Channel Orange". Huragan Katrina, który w 2005 roku zrównał Nowy Orlean z ziemią, sprawił, że 18-letni Frank nie miał gdzie nagrywać muzyki. Dlatego w przeniósł się do Los Angeles - tam zamierzał kontynuować próby zaistnienia w show-biznesie. Tak długo nosił taśmy ze swoimi demówkami, aż w końcu został etatowym piosenkopisarzem. Tworzył utwory dla m.in. Beyonce, Justina Biebera, Johna Legenda czy Brandy. "Był taki moment, kiedy cały czas dostawałem nowe zlecenia. Mogłem to kontynuować, cieszyć się stałym dopływem pieniędzy i anonimowością. Ale uświadomiłem sobie, że nie po to opuściłem szkołę i rodzinę" - wspomina wokalista. Zobacz teledysk do singla "Swim Good": W 2009 roku dołączył do hiphopowego kolektywu Odd Future, gdzie jego piosenkopisarskim talentem zachwycił się Tyler, The Creator. Rok później, zainspirowany filmem "Ocean's 11", Christopher Breaux oficjalnie zmienił imię na Christopher Francis Ocean. Zbiegło się to z podpisaniem przez niego solowego kontraktu płytowego. Pierwsze nieoficjalne wydawnictwo - tzw. mixtape - zatytułowane "Nostalgia, Ultra" utwierdziło szefów Def Jam, że postawili na właściwego konia. Frank Ocean dostał zielone światło na nagranie studyjnej płyty zgodnie z własną koncepcją. Stadionów nie zapełni Wszystko wskazuje na to, że w lutym Frank Ocean będzie najjaśniejszą gwiazdą gali Grammy, co jeszcze bardziej wywinduje jego status i popularność. Ale należy też zauważyć, że Amerykanin nie ma zadatków na taką gwiazdę soulu i r'n'b, jakimi stali się Alicia Keys czy Usher. Nie żeby im ustępował talentem - ba, porównuje się go nawet do Prince'a. Po prostu kameralność i psychodelia nieczęsto goszczą na listach przebojów, a i sam Frank zdaje się nie być zainteresowany milionami sprzedanych płyt ("Channel Orange" jak dotąd rozszedł się w kilkuset tysiącach egzemplarzy). Jeżeli więc Amerykaninowi uda się oprzeć pokusie intratnych kompromisów, zadziwi jeszcze nie raz. Tę piosenkę Frank Ocean napisał dla Quentina Tarantino: